środa, 2 stycznia 2019

Willian Golding - Rytuały morza [recenzja]

Przekład: Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo Amber
Warszawa 1994

Bardzo jeszcze młody Edmund Talbot, dobrze ustosunkowany przedstawiciel brytyjskich sfer wyższych. wyrusza w długą i wyczerpującą podróż do Sydney, gdzie ma rozpocząć karierę polityczną.
Nim jednak suchą stopą dotknie nieznanego lądu, musi przeżyć długą i wyczerpującą podróż okrętem (mętnej proweniencji).
Pewny siebie oraz pełen nadziei na przyszłość, arystokratyczny Edmund, zgodnie z duchem epoki (narracyjnie jesteśmy w wieku XIX) prowadzi dziennik pokładowy. Spisuje codzienne raporty, które dedykuje i kieruje do swego ojca chrzestnego, jeszcze bardziej ustosunkowanego i prominentnego niż on sam.
Początkowa walka z chorobą morską, zapiski dotyczące obserwacji współmęczenników oceanicznych niedyspozycji oraz stopniowe wnikanie w życie okrętowe są zaczątkiem dziennika.
Z czasem relacja ulega pogłębieniu.
Wielomięsięczne przebywanie na okręcie, bądź co bądź, odseparowanym od świata i cywilizacji zaczyna doskwierać wszystkim pasażerom oraz załodze. Ludzie zrzucają pokazowe maski, za którymi do tej pory ukrywali swe prawdziwe oblicza. Zmęczeni i zniżeni własnym towarzystwem i niezmiennością rozrywek, krajobrazu, pokazują swe, coraz to straszniejsze oblicza.
Wychodzą na jaw wszystkie animozje, a także swoista kastowość, coraz mocniej akcentowana przynależność do grup społecznych. Im dłużej trwa podróż, tym większą wagę przywiązują pasażerowie do pochodzenia i tytułów.
Ponadto wyraźnie daje o sobie znać antyklerykalizm kapitana Andersona, który na każdym kroku piętnuje jedynego (skromnego i dość kapcanowatego) pastora Colley'a. Niestety, nieukrywana przez kapitana niechęć, będzie zauważana zarówno przez pasażerów, jak też przez załogę, co doprowadzi do nieodwracalnych konsekwencji.
Talbot, niemy obserwator ostracyzmu pastora, z czasem zaczyna okazywać mu przychylność, która jest podyktowana jedynie dobrym wychowaniem, próżno tam szukać empatii czy prawdziwej chęci wsparcia.
W pewnym momencie poznajemy też zapiski samego Colley'a, które dają obraz zgoła inny od tego prezentowanego przez Talbota. Młody szlachcic pisze z autoironią, dystansem, pokazując wyrachowanie i demoralizację pasażerów. Colley zaś, pełen naiwności, często tożsamej z głupotą, pełen jest niezmąconej wiary w człowieka, tłumaczący najbardziej haniebne uczynki w sposób oczyszczający winowajców. I, choć to właśnie pastor jest główną ofiarą dramatu, nie jest łatwo czytelnikowi o współczucie czy żal nad udręczonym i osamotnionym duchownym.
Bardziej skłania się jednak ku reszcie uczestników wydarzeń, może przez to, że reprezentują bardziej ludzką, powszednią, zwykłą postawę. Gdzie występują i szachrajstwa i przekleństwa, przemoc nawet, jednak te są łatwiejsze do zaakceptowania niż uświęcona, nieznośna dobroduszność Colley;a.
Autor skupia się na charakterach ludzkich, pokazuje ich złożoność, i, w gruncie rzeczy, podłość.
Jak marni jesteśmy, jak niewiele trzeba, by doprowadzić do zła...
Bardzo sprawna narracja i biegłość językowa, a także przenikliwość strategii fabularnej i końcowego przesłania każą docenić książkę Goldinga.
Warto czekać na finał. 
Jest zaskakujący.
Pokazuje ludzką małoduszność i niegodziwość. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz