Stefan Grabiński to zapomniany i rzadko doceniany pisarz międzywojnia. Zajmowały go parapsychologia, demony, szeroko pojęta magia. O tych właśnie zagadnieniach traktuje "Wyspa Itongo", jedna z niewielu powieści popełnionych przez pisarza.
Widnieje w niej wyraźny podział na dwie części: pierwszą magiczną i nadnaturalną oraz drugą, egzotyczną i podróżniczą. Niezwykłe połączenie, a przez to ciekawe i wabiące.
Dla mnie bardziej interesujący jest początek i część skupiająca się na wydarzeniach toczących się w Polsce, na początku XX wieku. Najpierw autor oszołomił mnie znajomością botaniki (dziędzierzawa, lulek, szalej, pokrzyk, tojad, blekot i czartopłoch, które to nazwy chwastów atakują czytelnika w niezbyt rozległych opisach), potem zaintrygował historią nawiedzonego i opuszczonego wiejskiego domu, a także życiorysem Janka Gniewosza, który w stolicy zrobił karierę jako medium (tu trochę zapachniało "Wampirem" Wł. Reymonta). Z czasem, w miarę dorastania i nabierania życiowej świadomości, Jankowi przestaje wystarczać rola dziwadła, obiektu badań i rozrywki dla bogatych, a przy tym nawiedzonych warszawiaków, i usamodzielnia się. Dalsze jego losy prowadzą na zagubioną, zapomnianą (czy raczej niepoznaną) wyspę Oceanii, gdzie ląduje jako rozbitek, podczas katastrofy morskiej. Jak potoczą się jego losy pośród tubylców? Nie zdradzę, jednak piętno medium dosięgnie go i tutaj.
Zawsze ciekawiło mnie podejście do fantastyki, demonów i ciemnych mocy ludzi XIX wieku, stąd też lektura "Wyspy Itongo". Polecam bardziej jako ciekawostkę, aniżeli wielkie wydarzenie literackie, jednak warto poszerzyć horyzonty o nieznaną szerzej "Wyspę...".
Chyba bardziej zainteresowała mnie część dotycząca nawiedzonego domu.
OdpowiedzUsuńW takiej książce raczej bym się nie odnalazła...
OdpowiedzUsuń