piątek, 21 września 2018

Elizabeth Strout - Mam na imię Lucy [recenzja]

Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Wielka Litera
Warszawa 2016


Pisarz to bardzo samotny człowiek. Poszukujący, uciekający wgłąb siebie, obserwujący, chętniej słuchający niż mówiący. Tak widzi to autorka "Mam na imię Lucy". Jej tytułowa bohaterka to aspirująca pisarka, która tej właśnie samotności bardzo się boi.
Lucy, ukształtowana przez trudne dzieciństwo, bardzo ograniczony kontakt z rodzicami, którzy raczej nie byli entuzjastami partnerskiego, otwartego wychowania, jest już dorosłą kobietą, która wraz z mężem i córkami mieszka w Nowym Jorku.
Gdy trafia do szpitala, na prośbę męża, przy jej łóżku rozpoczyna czuwanie matka Lucy. 
Początkowo ich szpitalna relacja jest chłodna, ograniczona do zdawkowych wymian uprzejmości czy koniecznych czynności pielęgnacyjnych, jednak z czasem sytuacja się zmienia. Lucy potrzebuje wyjaśnienia paru spraw z przeszłości, jednak, gdy matka milczy, nie naciska. Pewne sprawy klarują się w ciszy, nie potrzebują słów...
Wiemy, że w dzieciństwie Lucy była pogardzana zarówno przez rówieśników (brutalne żarty, słowne krzywdy), jak i rodziców, którzy dopuszczali się przemocy fizycznej. Literatura była więc dla niej sposobem na ucieczkę od bólu, wstydu, strachu, żałości.
Wrażliwa, mocno poturbowana przez życie próbuje wybić się na niepodległość.
Nie jest łatwo. Przez branżę i "znawców" (by nie było wątpliwości - mężczyzn) kategoryzowana jako pisarka obdarzona "łzawym współczuciem", co nie tylko umniejsza jej talent i możliwości, ale także sprowadza do pozycji pisarki "kobiecej", gorszej, nie mającej do przekazania ważkich treści. Zawstydzona, zaszufladkowana Lucy boi się dzielić swoją twórczością z mężem, wstydzi się, przecież to tylko "babskie" pisanie.
Męski świat literatury zdaje się mieć monopol na konstruowanie i podtrzymywanie prawd obowiązujących w świecie, kobieca twórczość to tylko ozdoba... Koszmar.
Jednak Lucy wreszcie wychodzi z cienia, przełamuje strach, odrzuca utarte opinie o sobie, zaczyna pisać powieść, której jest bohaterką, przestaje być anonimową Lucy. Staje się pisarką, Lucy Barton.
Myślę sobie o Elizabeth Strout. Na ile Lucy to ona, na przeżycia bohaterki są doświadczeniami autorki? 
W stonowanych, neutralnych fragmentach autorka rozprawia się z literackimi perypetiami pisarek. Jej siłą jest właśnie spokój i autokontrola. Przekonanie o słuszności własnej twórczości oraz wiara we własne siły.
Ciężko jest pisać, trudno jest znaleźć balans między twórczością a życiem. Lucy jest tego najlepszym przykładem.

2 komentarze:

  1. Od której powieści radzisz zacząć czytanie Strout?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam żadnych wątpliwości: "Olive Kitteridge", wydana w Polsce także jako "Okruchy codzienności" (tu moja opinia: http://buchbuchbicher.blogspot.com/2014/02/elizabeth-strout-okruchy-codziennosci.html)

      Usuń