sobota, 18 kwietnia 2015

Karl Ove Knausgård - Moja walka. Księga 1 [recenzja]

Gdy tylko napiszę kilka słów o tej książce, zaraz je kasuję, żadne słowa nie wydają się właściwe, nie są na miejscu. Męczy mnie brak trafności, nie umiem ubrać w słowa myśli, które gorączkowo kłębią się w mojej głowie. Paskudne uczucie niemocy. 
Jedno wiem na pewno - irytują mnie porównania, które sugerują, że oto nastąpił nam nowy Proust. Jest to tak trywialne i marne, że aż szkoda słów. Porównania sprawdziły się dotąd jedynie u Thomasa Bernharda w Wycince, świetnie zresztą zainscenizowanej przez Krystiana Lupę, z porywającym, magnetycznym, niezrównanym Janem Fryczem! (To była teatralna uczta!). Wracając do tematu...
Knausgård nie zna tabu, nie ma żadnych świętości. Wziął na warsztat własne życie  bez skrupułów obszedł się zarówno ze sobą, jak ze swoimi bliskimi. Nie lubię oczywistości, nie znoszę, gdy nie ma tajemnicy, gdy historia odarta jest z niedopowiedzeń, domysłów, nie daje to pola wyobraźni. Czytając Moją walkę miałam wrażenie, że zaglądam ludziom do domu przez okno, choć może trafniejszym określeniem będzie podsłuchiwanie przez ścianę, czy podglądanie przez dziurkę od klucza. Obie czynności mocno nadwyrężające i niewygodne. Jednak przeczytałam całą powieść, pewnie przez wrodzone wścibstwo i ciekawość. Zawsze fascynowało mnie jak niektórzy ludzie potrafią godzinami mówić o niczym (w tym przypadku pisać o niczym), skąd w nich tyle dobrej woli, chęci do dobierania zwrotów, rozwlekania czegoś, co można wyrazić w kilku słowach. Zdumiewające i godne podziwu, ja tak nie potrafię.
Autor mnie przeraża. Nie chodzi tylko o jego okładkową dynamiczną twarz i niepokojącą fizys, ale przede wszystkim ze względu na to co drzemie w jego umyśle. Pisze o swoich bliskich (tutaj często o ojcu) jakby byli jego wrogami, obcymi ludźmi. Niektóre z jego stanowisk, refleksji przywodziły mi na myśl socjopatów, mizantropów i innych nieprzystosowanych i niebezpiecznych. W zasadzie boję się Knausgårda, choć nie jest nieprzewidywalny, ni agresywny, czy kompulsywny. Jego zimna ocena środowiska, odwaga by pokazać jak śmierć ojca może być ulgą i wytchnieniem, powoduje u mnie wycofanie.
Nie chodzi o szokowanie czytelnika, bo mnie nie zszokował, raczej przerażał tok myśli, życiowa postawa. Choć autor opisuje jedynie swoje refleksje i odczucia, to i tak zatrważa. Jak okazać sympatię mężczyźnie, który przyjechał w rodzinne strony zorganizować pogrzeb ojca, w mieście pozostawił żonę w mocno zaawansowanej ciąży, a stojąc w kolejce w sklepie myśli o seksie z ekspedientką?
I choć odżegnuję się od dulszczyzny, to za moment zabrzmię jak jej flagowa przedstawicielka: gdy autor pisze o tym co zastał w domu zamieszkiwanym przed śmiercią przez ojca, funduje czytelnikom mocno naturalistyczne opisy zniszczonych pomieszczeń pełnych ekskrementów. Znów czuję się jakbym podsłuchiwała, a wcale nie jest mi w tej roli wygodnie, ni godnie. Nie umiem zapomnieć, że to autobiografia, zdaje się, że dość ścisła... Może gdyby okazało się, że to wytwór pisarskiej wyobraźni wcale nie zawracałabym sobie głowy takimi myślami, tylko chwaliła styl i kompozycję, które niewątpliwie zdradzają uzdolnienia i literackie zacięcie. Czekam na moment, gdy przestanie to być dla mnie problemem.
A tak, zamiast chwalić, trwożę się tym, co siedzi w głowie Kanusgårda.

4 komentarze:

  1. Widzę, że to bardzo nieszablonowa lektura. Ale nie wiem czy mam akurat teraz na taką prozę ochotę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chyba raczej ta lektura zniesmaczyła by mnie w pewnym stopniu: naturalistyczne opisy i myśli autora stanowczo mnie odrzucają

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam tę książkę i planuję przeczytać.
    Dodam ten blog do obserwowanych i pozdrawiam
    http://literackie-zamieszanie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń