Warszawa 2016
Nie traktuję tej książki poważnie. Myślę o niej w kategoriach żartu literackiego, mniej eksperymentu, bardziej zabawy słowem, absurdem, ideą.
Bohaterowie prezentują bardzo różne typy charakterologiczne, emocjonalne, światopoglądowe. Obok hipsterów, gejów, bufonów z arystokratycznymi pretensjami, po biedujące doktorantki i bezrobotnych absolwentów kierunków artystycznych (choć nie tylko tych).
Szaleństwo czasów w których przyszło im żyć miesza się z szaleństwem ukrytym w głowach (najbardziej jaskrawe są rojenia Witolda, który prócz wyimaginowanej służącej bierze też za swoich rodziców Dianę i Karola Windsorów).
W Poznaniu, w którym rzecz się dzieje, pełno jest ludzi pikietujących, protestujących, żądnych zmian i polepszenia bytu. Znamienna jest rozmowa jednej z bohaterek, Weroniki, z utalentowaną koleżanką, która mimo fantastycznych wyników, publikacji, prac, świetnych zajęć ze studentami, stwierdza ze smutkiem, że nie udało jej się jednak pozyskać etatu. Główne założenie wciąż nie zostało wcielone w życie.
Ten nieszczęsny etat staje się celem tyleż wymarzonym, co nieosiągalnym. Umowy śmieciowe, kiepskie stawki godzinowe, brak ubezpieczeń, niejasna sytuacja emerytalna, są ponurym tłem dla fabuły. Do tego rozczarowania i kiepskie radzenie sobie z szarą codziennością (artysta Evan, który miast tworzyć oszałamiające rzeźby, układa tanie wiązanki w kwiaciarni swego chłopaka, Adama). Kolejny typ prezentuje wspomniana wcześniej Weronika, doktorantka na polonistyce, której żmudne poszukiwania biblioteczne oraz różne inne szykany, mające doprowadzić ją (córkę farmaceutów) do upragnionego tytułu (jak mawiają JUŻ dumni rodzice - pierwszy doktor w rodzinie), rozbijają się o nieobecność promotorki, a także ignorowanie i lekceważenie jej poczynań na polu naukowym.
Najciekawszą postacią jest jednak lord Witold i jego szalony umysł. Ach, nic tak nie działa na czytelnika jak barwne rojenia i kompletny bzik, im bardziej jaskrawy, tym łatwiejszy do przyjęcia. Wizje Witolda, jego wielkopańskie maniery i jaśniepańskie podejście do codzienności, są idealnym kontrastem dla podłych, chamskich czasów, które tak dumnie i skwapliwie rozgościły się w teraźniejszości.
Jego skłonność do podróżowania dorożką, odbywania pojedynków, pikników na łonie natury, czy też honorowych (w zamyśle rycerskich, dżentelmeńskich i wytwornych) zachowań jest aż nazbyt jaskrawa na tle szarej poznańskiej atmosfery Rynku Jeżyckiego.
Gdy czara goryczy się przelewa, przychodzi czas na bunt. A wszystko to po odkryciu w jednej w kamienic pomordowanych chomików, ułożonych w odpowiednich gabarytowo trumienkach, co szybko uznane zostaje za wyraz artystycznej niezgody na rzeczywistość jednego z bezrobotnych absolwentów Uniwersytetu Artystycznego. Zgorzkniali humaniści wykorzystują sytuację, by doprowadzić nie tyle do konsultacji, co do burzy społecznej, mającej na celu pokazanie ich niewesołej sytuacji. Zaczyna się walka z bronią w ręku (co kto złapie - najczęściej kamień brukowy, tym walczy - i tu następuje znów smutna konstatacja: jakie czasy, taka broń).
Autor szczodrze podlewa tę swoją opowieść kpiną, drwiną, karykaturą codzienności. Bardzo to przenikliwe i trafne. Z tej zupełnie zwariowanej treści wynurzają się bardzo trzeźwe i rzeczowe obrazy dnia dzisiejszego. Nie wypada to dobrze, oj nie.
Śmiech, drwina i cynizm, rzucają tylko mocniejsze światło na kulejącą, mocno ułomną współczesność, tutaj widać jej wszystkie bruzdy i niedoskonałości. Przykry widok.
Wojtaszczyk lubuje się w grotesce. Hojnie nią operuje, nie potykając się zbytnio.
Kiedy zdarza się przemoc... jest odświeżająca i ciekawa poznawczo. Wciąż jednak nie myślę o niej poważnie, ot hipsterska wersja współczesności.
Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz