piątek, 21 sierpnia 2015

Jacek Cygan - Klezmer [recenzja]

W Krakowie najbardziej lubię Festiwal Kultury Żydowskiej z jego niepowtarzalną atmosferą, a także pewność, że ilekroć wstąpi się do Klezmer Hois, to spotka się tam Leopolda Kozłowskiego, niezwykłego i charyzmatycznego człowieka - orkiestrę. Nawet jeśli go tam chwilowo nie będzie, na posterunku pozostaje Jego charm i styl.
Po lekturze Klezmera, będę patrzyła na wspaniałego Poldeczka z jeszcze większym szacunkiem i podziwem. Nie chodzi mi tylko o jego trudne, momentami koszmarne przeżycia, ale przede wszystkim o szczerość na jaką pozwolił sobie opowiadając Jackowi Cyganowi historię swego życia. Bez taryfy ulgowej, bez tabu, za to z wielkim dystansem i humorem opisuje własne perypetie.
Czytając tę opowieść niejednokrotnie można pomyśleć o roli przypadku czy przeznaczenia. Bo jak inaczej mówić o sytuacji w której życie ratują... skrzypce? II wojna światowa. Leopold Kozłowski wraz z bratem i ojcem przedzierają się lasami do domu, natrafiają na hitlerowski patrol. Widzą wymierzone w siebie karabiny. Nagle okazuje się, że jeden z Niemców chce posłuchać muzyki. Gdy przerażeni Kleinmanowie (nazwisko rodowe Kozłowskiego) grają na jego polecenie nie wiedzą jeszcze, że za chwilę będą mogli odejść wolno. Muzyka uratowała im życie.
Innym razem kula trafiła w Poldkowy akordeon, w getcie również postrzegany był przez umiłowanie muzyki, nie raz był zmuszony przygrywać Niemcom podczas ich wieczornych spotkań. Niektóre z tych wspomnień są tak straszne, tak porażające, że nie sposób o nich zapomnieć, co chwilę wracają do czytelnika, wywołując ból i współczucie. 
Jak wiele wycierpiał Leopold Kozłowski i jego rodzina... Jak wielką miał wolę życia, jak ogromne siły, które pozwoliły mu pozostać przy życiu, jemu, tylko jemu.
Cygan, mimo ciężaru gatunkowego tematyki umie opisać losy swego bohatera w pełen szacunku sposób, który wyraża uznanie, poważanie, ale nie jest to styl współczujący, czy litość. Wyczuwa się troskę i wsparcie, jak to w prawdziwej przyjaźni. 
Wspaniały Leopold Kozłowski przeżył to, co absolutnie nie było do przeżycia, mało tego, umiał żyć dalej, pracować, tworzyć, co dzięki niebiosom robi do dziś.
Ta książka wzruszyła mną do głębi. Brakuje mi słów. Mocny, choć pozbawiony patosu portret człowieka, który ma niebywałą wolę życia, wielki na nie apetyt, ale ma też niezbywalne cierpienie, które pozostało po utraconych bliskich, siłą pozbawionych życia i przyszłości.
Książka ku przestrodze, by pamiętać jak straszny był wiek XX, ale też ku pokrzepieniu serc, by pamiętać, że w człowieku siła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz