Och, jaki mam problem z twórczością Anny Janko! Nie lubię jej języka, sposobu narracji, jestem zupełnie zniechęcona Dziewczyną z zapałkami. Tamta książka dała mi (bardzo zresztą subiektywny) obraz jej sposobu na literaturę i opowiadanie, kompletnie różny od tego co leży w obszarze moich sympatii i zainteresowań.
Tutaj muszę jednak (mimo całej niechęci) oddać autorce sprawiedliwość i szacunek. Mała Zagłada jest inna. Wiele jej składowych konstrukcyjnych mnie bulwersuje (jak choćby rozprawianie o zbrodniach między Tutsi a Hutu czy też namolne powracanie do faszystowskich obozów zagłady i wyłuskiwanie swego zdania o nich), gdyż uważam, że autorka nie jest w żadnym razie autorytetem, którego opinia miałaby jakikolwiek sens, więc czytanie jej dywagacji nad wojennym stanem rzeczy jest dla mnie męczące i niewygodne, bo drażniące.
O ile fabularyzacja dnia pacyfikacji rodzinnej wsi matki autorki (1 czerwca 1944 roku, wieś Sochy na Zamojszczyźnie) porusza i wzdryga, o tyle dalsze rozważania nad kondycją współczesnego świata, nad określeniem zła i tego, czym się staje, czym jest, w jakiej formie trwa wydaje mi się wydumane, by nie powiedzieć wymuszone. Zwyczajnie (bez urazy) wydaje mi się (tak to odbieram jako czytelniczka), brakuje autorce prerogatyw, by wysnuwać wnioski, by ferować wyroki, by być zasadniczą i pewną swego.
Niemal każda rodzina ma swoje historie wojenne, które są jednoznacznie bolesne i niepowetowane. Ja też mam taką opowieść.
Jakkolwiek nie można ogarnąć rozumem wielości zła jaką wyrządzili w tamtym czasie hitlerowcy, jakkolwiek nie da się opisać ogromu cierpienia, ba! - nie da się go ogarnąć umysłem, to jednak to wszystko miało miejsce, a teraz potrzebuje przypomnienia, zwrócenia uwagi, nawiązania do losów ludzi, których jednym grzechem było zamieszkiwanie tej, a nie innej wioski.
Wielkie wrażenie robią na czytelniku te fragmenty, które poświęcone są małej Reni, która w latach 40. była kilkuletnią zaledwie dziewczynką, ale i tak najstarszą z trójki rodzeństwa. Gdy widzi śmierć własnych rodziców, gdy dociera do niej, że teraz na zawsze już pozostanie sama na tym świecie, jest to bardzo ponura perspektywa. Czytelnik identyfikując się z bohaterką też odczuwa ten smutek i boleść, dojmującą samotność i strach przed przyszłością, bo jaka może ona być po tym, co zdarzyło się 1 czerwca...
W tej materii Anna Janko poradziła sobie kompletnie, Gdy skończyła jednak monolog Reni, a zaczęła własne wynurzenia na temat komunizmu, wojen współczesnego świata itp. poczułam mocny zgrzyt i ten właśnie brak kompetencji. Trzeba być nie lada autorytetem, o wielkiej wiedzy by móc opowiadać i snuć wnioski na takie tematy. Mnie brakuje odwagi, ustępuję pola mądrzejszym. Szkoda, że w tej kwestii autorka nie zachowała ostrożności.
Część fabularna, opowieść o pacyfikacji i odczucia Reni absolutnie wciągające, wnioski i refleksje Anny Janko nad współczesnym światem, dla mnie, absolutnie nie do przyjęcia.
Tutaj muszę jednak (mimo całej niechęci) oddać autorce sprawiedliwość i szacunek. Mała Zagłada jest inna. Wiele jej składowych konstrukcyjnych mnie bulwersuje (jak choćby rozprawianie o zbrodniach między Tutsi a Hutu czy też namolne powracanie do faszystowskich obozów zagłady i wyłuskiwanie swego zdania o nich), gdyż uważam, że autorka nie jest w żadnym razie autorytetem, którego opinia miałaby jakikolwiek sens, więc czytanie jej dywagacji nad wojennym stanem rzeczy jest dla mnie męczące i niewygodne, bo drażniące.
O ile fabularyzacja dnia pacyfikacji rodzinnej wsi matki autorki (1 czerwca 1944 roku, wieś Sochy na Zamojszczyźnie) porusza i wzdryga, o tyle dalsze rozważania nad kondycją współczesnego świata, nad określeniem zła i tego, czym się staje, czym jest, w jakiej formie trwa wydaje mi się wydumane, by nie powiedzieć wymuszone. Zwyczajnie (bez urazy) wydaje mi się (tak to odbieram jako czytelniczka), brakuje autorce prerogatyw, by wysnuwać wnioski, by ferować wyroki, by być zasadniczą i pewną swego.
Niemal każda rodzina ma swoje historie wojenne, które są jednoznacznie bolesne i niepowetowane. Ja też mam taką opowieść.
Jakkolwiek nie można ogarnąć rozumem wielości zła jaką wyrządzili w tamtym czasie hitlerowcy, jakkolwiek nie da się opisać ogromu cierpienia, ba! - nie da się go ogarnąć umysłem, to jednak to wszystko miało miejsce, a teraz potrzebuje przypomnienia, zwrócenia uwagi, nawiązania do losów ludzi, których jednym grzechem było zamieszkiwanie tej, a nie innej wioski.
Wielkie wrażenie robią na czytelniku te fragmenty, które poświęcone są małej Reni, która w latach 40. była kilkuletnią zaledwie dziewczynką, ale i tak najstarszą z trójki rodzeństwa. Gdy widzi śmierć własnych rodziców, gdy dociera do niej, że teraz na zawsze już pozostanie sama na tym świecie, jest to bardzo ponura perspektywa. Czytelnik identyfikując się z bohaterką też odczuwa ten smutek i boleść, dojmującą samotność i strach przed przyszłością, bo jaka może ona być po tym, co zdarzyło się 1 czerwca...
W tej materii Anna Janko poradziła sobie kompletnie, Gdy skończyła jednak monolog Reni, a zaczęła własne wynurzenia na temat komunizmu, wojen współczesnego świata itp. poczułam mocny zgrzyt i ten właśnie brak kompetencji. Trzeba być nie lada autorytetem, o wielkiej wiedzy by móc opowiadać i snuć wnioski na takie tematy. Mnie brakuje odwagi, ustępuję pola mądrzejszym. Szkoda, że w tej kwestii autorka nie zachowała ostrożności.
Część fabularna, opowieść o pacyfikacji i odczucia Reni absolutnie wciągające, wnioski i refleksje Anny Janko nad współczesnym światem, dla mnie, absolutnie nie do przyjęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz