Wydawnictwo Muza
Warszawa 2019
Już od pierwszych stron uderza gęsty, duszny ton. Sam koncept jest tak przytłaczający i przerażający, że (z perspektywy czytelniczki) aż nieznośny.
Christina Dalcher wpadła bowiem na pomysł, by w jej fabule kobiety straciły głos. Dosłownie.
Zgodnie z prawem, które obowiązuje od roku Amerykanki mogą wypowiedzieć jedynie sto słów dziennie. Gdy przekroczą limit, licznik, który noszą na nadgarstku traktuje je prądem. Z każdym ponadprogramowym słowem, prąd ma większe natężenie.
Wszystko to brzmi jak z koszmarnego snu, jednak autorka chciała w bardzo wyraźny, dosadny sposób pokazać sytuację kobiet. Nie chodzi tu tylko o peany TIME'a, który okrzyknął książkę powieścią epoki #MeToo, ale generalne o zwrócenie uwagi na problem seksizmu czy mizoginizmu, obecnych w życiu publicznym i codziennym na całym świecie.
Taka mocna, dobitna narracja jest chyba jedyną słuszną drogą w literackiej/artystycznej odpowiedzi na problem.
By głos był zauważony, wychwycony w gąszczu informacji, musi on być jaskrawy, kontrowersyjny, mocny. Takie czasy.
Bohaterka powieści, neurolingwistka dr Jean McClellan, do niedawna bardzo uznana naukowczyni, teraz bezwolna służąca we własnym domu, która nie może rozmawiać z własnymi synami czy mężem.
Nie radząca sobie z ograniczeniem wolności (a kto by sobie z tym radził?) mimo wszystko musi panować nad własnymi emocjami dla dobra rodziny, szczególnie córki.
Sytuacja ulega zmianie, gdy brat prezydenta (który wypowiedział walkę z feminizmem i wprowadził rażenie prądem) ulega poważnemu wypadkowi.
Okazuje się, że kobiety są jednak potrzebne, dr McClellan i jej wiedza naukowa mają przywrócić mowę poszkodowanemu.
Na nic ograniczenia, przepisy, mające sprowadzić kobiety do roli służebnic. Ratunkiem dla brata ma być właśnie kobieta. Zawrócona nagle z pozycji służebnicy ma odzyskać część praw, i to tylko na określony czas, na czas pracy naukowej.
Jean z czasem odkrywa, że jest małym trybikiem w przerażającej machinie władzy. Nie ma wątpliwości, że musi się jej przeciwstawić. A tymczasem czas płynie nieubłaganie, termin jej wolności zbliża się wielkimi krokami...
Nie potrafię patrzeć na tę książkę inaczej niż na manifest, przejaw niezgody, swego rodzaju posłanie.
W obliczu tych faktów umyka gdzieś jej walor literacki, tak mocno stapia się on naczelną z myślą przewodnią powieści, że przestaje istnieć.
Autorka pokazuje, że kobiety mają głos. I to donośny.
Za egzemplarz książki dziękuje wydawnictwu:
Bardzo oryginalna fabuła z tego co czytam. I ten manifest. Jestem zainteresowana lekturą.
OdpowiedzUsuńZaciekawiła mnie ta książka.
OdpowiedzUsuń