niedziela, 3 lutego 2019

Małgorzata Szejnert - Czarny ogród [recenzja]

Wydawnictwo Znak
Kraków 2007

Nie ma co - pomnikowa robota. 
Ilość benedyktyńskiej pracy, jaką wykonała autorka, naprawdę robi wrażenie.
Pokazanie czytelnikowi jak rodził się kopalniany, przemysłowy Górny Śląsk, było nie lada wyzwaniem.
Nie dość, że temat raczej ponury (teoretycznie), czy nawet nudny, to dodatkowo dotyczy on zagadnień mocno osadzonych w tamtejszych realiach geograficznych, pozornie niedostępnych, nieciekawych dla reszty świata.
A jednak Małgorzata Szejnert dokonała niemożliwego. Swą skrupulatnością, zaangażowaniem i literackim talentem otworzyła przed czytelnikiem zupełnie inne drzwi, prowadzące do fascynującego świata rycerzy i ziem zrujnowanych przez wojnę trzydziestoletnią. Protoplasta rodu Giesche trafia w końcu na Śląsk i tak zaczyna (dzięki niewątpliwym talentom) pomnażać swoje dobra, rozciągając je na kolejne dziedziny.
Tak powstaje węglowa potęga, która pokoleniom wstępującym zapewni nie tylko byt i szacunek, ale też sławę w świecie.
Z czasem Giesche (dziś katowicka dzielnica Giszowiec) stanie się architektonicznym objawieniem - powstanie tam miasto - ogród Gieschewald, zbudowany z dbałością o szczegół, nawiązanie i szacunek dla tradycji i lokalnych budynków. 
Powstają pralnie, piekarnie, ochronki i wszystko to, co potrzebne było górniczym rodzinom do spokojnego funkcjonowania. Najdłużej powstawał bodaj kościół, ale i z tym zaradni Ślązacy potrafili sobie radzić.
Poza wspaniałym, niezwykle literackim wprowadzeniem, największe wrażenie robią poszczególni bohaterowie - pracownicy kopalń i mieszkańcy kopalnianych domów - śledzimy dzieje poszczególnych rodzin przez cały okrutny XX wiek, spotykając ich w momentach triumfów, ale też w kryzysach, czasach żałoby i smutku.
To właśnie jednostkowe mikro historie stanowią sól tej opowieści i czynią ją autentyczną. Porusza los pływaczki Rozalki, która brała udział w wielu prestiżowych, również międzynarodowych zawodach, intryguje postać imigranta spod Kutna, czy pasjonata fotografii, Augustyna, dla którego posiadanie własnego atelier fotograficznego stało się marzeniem i celem.
Zresztą, fotografie umieszczone w książce są zdumiewające i obezwładniające.
Poszczególne głosy mieszkańców dzielnicy, splatają się w spójną, mocną historię ludzi, których los doświadczał, ku ziemi przyciskała historia i polityka, a codzienność nie była lekka i błoga.
Ciężkie było życie na Śląsku, zarówno w czasie powstań, plebiscytów, wojennych decyzji co do narodowości czy powojennych utarczek z władzą, która w każdym nieomal obywatelu widziała potencjalnego zdrajcę i oszusta.
Dzięki książce Szejnert wszystkie te postaci żyją, trwają w pamięci, na kartach książki, pokazując, że małe ojczyzny to niezwykle ważny (ze wszech miar) element społeczeństwa w ogóle.
Może warto, by każdy poszukał historii wokół siebie. Kto wie, jakie skarby czają się w przeszłości. 

1 komentarz: