środa, 18 lutego 2015

Wit Szostak - Sto dni bez słońca [recenzja]

Potrzebowałam tej książki. Jej wieloznaczność ukryta za pozornie prostą i lekką fasadą daje duże możliwości interpretacyjne. Złożoność znaczeń i symboli powoduje gorączkowe rozglądanie się  i poszukiwanie kontekstów. Ich bogactwo i różnorodność pokazują wiele okoliczności, spojrzeń na daną sytuację. Nic nie jest takim jak się wydaje, wiele zależy od punktu widzenia, wiele od wyznawanych poglądów, nastroju jaki przytrafia się nam danego dnia.
Mamy oto polskiego (czy może raczej krakowskiego naukowca, a to przecież jest różnica) humanistę, dra Lesława Srebronia, który trafia do małego (fikcyjnego) irlandzkiego uniwersytetu umiejscowionego na mikrej wysepce. Jako stypendysta dostał on możliwość prowadzenia zajęć ze studentami, a przede wszystkim dopracowywania monografii o polskim pisarzu fantasy, Filipie Włóczniku. Pewna część opowieści umiejscawia się wokół streszczeń kolejnych jego dzieł, a także nieustannego potwierdzania domniemanego geniuszu Włócznika (a jest to wielce jednostkowe przekonanie). Pozostałym komponentem książki jest tak zwany dziennik pobytu Srebronia na wyspie, który pokazuje środowisko akademickie z wszelkimi jego przywarami. Wydaje mi się, że cały zestaw uczonych zesłanych na wyspę jest dość koślawy i nie pierwszej świeżości. Większość grzeje się blaskiem dawnych sukcesów, inni wcale ich nie mają, zaś nasz prostoduszny bohater widzi tą rzeczywistość w zgoła innych barwach. Uważa towarzystwo osobliwych naukowców za wybitny zestaw specjalistów, którzy mają wszelkie predyspozycje do odnalezienia nowych prawd i wprowadzenia humanistyki na odkrywcze tory. O słodka naiwności! Postawa Srebronia przepełniona donkiszoterią początkowo drażni, z czasem zaczyna bawić i budzić sympatię. Ten prostolinijny, wyznający pewne ideały humanista zyskuje przy bliższym poznaniu, nie tylko dlatego, że dowcipnie podaje uniwersytecką rzeczywistość, ale przede wszystkim poprzez własną prostoduszność i łatwowierność.
W  powieści bardzo płynnie przebiega granica między tym co realne, a tym co zupełnie fantastyczne, dodatkowo potęgując wrażenie pewnej śmieszności miejsc, osób i ich tytułów. Satyra na środowisko uniwersyteckie ma w sobie wiele dziegciu. Choć kpina z konserwatyzmu kryje się za tweedowymi marynarkami i pykaniem fajeczki, to jednak jest bardzo czytelna i bystra.
Naprawdę dobra książka. Inteligentna, wieloznaczna, zabawna. Duża przyjemność.

3 komentarze:

  1. Ja się zwykle gubię w wieloznacznościach i symbolice...

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo bym chciała przeczytać tę powieść. Zostałam skuszona, przez głównego bohatera, bardzo zaciekawił mnie jego rys psychologiczny. No i satyra na środowiska uniwersyteckie zawsze w cenie. Cenię też w literaturze wieloznaczność i symbolikę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Do zapisania ten tytuł. Na liście, która nie ma końca i jest dłuższa niż życie. ;-)

    OdpowiedzUsuń