niedziela, 19 października 2014

Iris Johansen - Impas [recenzja]

Dawno już nie czytałam takiego gniota. Książka opisywana jako porywający thriller, trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, okazała się słabą kompozycją złożoną z różnych gatunków: jest tu trochę romansu, jakieś moralne dylematy, dramatyzowanie na siłę, a do tego szpiegostwo, jedna odważna kobieta, która stawia czoło południowoamerykańskiemu kartelowi (a przede wszystkim jego szefowi) i cały stek okolicznych bzdur podpierających tę chybotliwą fabułę. 
Autorka co krok obraża inteligencję czytelników, podsuwając nieprawdopodobne rozwiązania lub egzaltowane treści. Dodatek oniryczny, czy jak kto woli paranormalny, też powoduje pomruk zdegustowania. W zasadzie ta książka w ogóle się nie broni, każda kolejna strona i odautorski koncept to strzał w kolano. 
Przerażające, zniechęcające, momentami wręcz załamujące.
Co do treści: rzeźbiarka sądowa, Eve Duncan przed laty straciła córkę. Teraz angażuje się w pracę, odtwarzając twarze zaginionych i pomordowanych bezimiennych, by w ten sposób pomóc im odzyskać tożsamość, a ich rodzinom spokój.
Pewnego dnia odbiera telefon od groźnego kolumbijskiego handlarza narkotyków. Zgadza się przyjąć jego propozycję zidentyfikowania czaszki znalezionej w dżungli. Porzuca swoje życie, zostawia partnera i rusza w paszczę lwa.
Uciekajcie od tej książki w popłochu, to jedyny słuszny krok. 
Ja mam literacką niestrawność. Niestety.

3 komentarze:

  1. Ale dałaś czadu. Dzięki za ostrzeżenie, na pewno po nią nie sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie oszczędziłaś tej książki. Ale jeśli faktycznie jest tak słaba, to całkiem słusznie. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oho, ostra krytyka, aż tak bym się nie spodziewała, że to kiepska książka.

    OdpowiedzUsuń