Wołowiec 2018
Niezwykłe i zadziwiające dla mnie (ciepłolubność) jest zainteresowanie i oddanie autorki tematyce zimna. Od lat przemierza geograficzne krainy lodu (Spitsbergen czy inna daleka północ norweska), opisując swoje fascynacje tamtejszymi środowiskami.
Tym razem, przeżuwając skórę wieloryba (surowego) trafia na Grenlandię, gdzie zatrudnia się w osadzie – Uummannaq. Pracuje tam w najdalej na świecie na północ położonym domu dziecka, pośród małej, bo około 1300 osobową lokalną społecznością.
Pokazuje ich problemy (szeroko rozumiana seksualność), problemy z depresją i samobójstwami, radzenie sobie starej, sprawdzonej w najtrudniejszych warunkach ekonomicznych społeczności, która naraz musi sobie radzić z limitami połowów ryb czy polowań na foki.
Problem pewnej izolacji na arenie politycznej, rożnogłos w kwestii przynależności (bądź nie) do Danii, a także dostępność edukacji i korzystanie z niej przez Grenlandczyków, oto niektóre zagadnienia poruszane przez autorkę.
Dzięki zaangażowaniu w pracę w placówce opiekuńczej ma możliwość poznania i zrozumienia osadników.
Nie jest to łatwa sytuacja, nie chodzi jedynie o warunki klimatyczne (gdy przeczytałam, że przy minus dwudziestu stopniach zaczynają chodzić w trampkach, szczelniej przykryłam się kocem), ale także tradycje, ginące zawody, próba przetransponowania się na warunki europejskie (duńskie) i nade wszystko czas, jakże drugorzędny w grenlandzkiej rzeczywistości.
Narracja autorski snuje się zgodnie z trybem wyspy, dostosowuje się do niej: jest spokojna, momentami ospała.
Krajobrazy, które zabierają spojrzeniu kontur, niedźwiedzie skóry suszące się na ścianach domów, a nade wszystko ludzie, którzy tworzą koloryt miejsca.
Autorka ma do nich słabość, podejście, znalazła też klucz do ich wspomnień i relacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz