Kraków 2019
Początek zachęca i nęci. Autorka znakomicie stwarza nastrój, wprowadza w powieść, czarując czytelnika konceptem, który jawi się intrygującym.
Niestety, im dalej w lasy, tym mniej uroku, a więcej literackich zgapień.
Nadszedł bowiem moment lektury, w którym nie wiedziałam czy czytam wtórnik "Podkrzywdzia" Andrzeja Muszyńskiego, czy może replikę "Baudolino" Umberto Eco. Najwięcej jednak nawiązań jest do Olgi Tokarczuk, a to nieznośne.
Mimo całej gamy możliwości i dowolności, jaka przysługuje autorom, sięganie po pewne tematy wygląda czasem kulawo. To męczące dla czytelnika, który wiedząc, że autor może sięgać po dowolną materię, czepia się, że właśnie to zrobił. Idiotyzm.
Jednak niektóre materie, raz tknięte doskonałą ręką/językiem/historią stają się nagle oznakowane jako zdobyte, zamknięte. Nie da się bowiem nic lepszego, wartościowszego w nich dokonać. Są skończone i zamknięte we wcześniejszym wykonaniu. Nic na to nie poradzę. Jednak historia dawna, wsparta opowieścią o miejscach, ludziach, zdarzeniach nie smakuje już tak dobrze jak podana w formie proponowanej przez wzór niedościgniony. I tutaj właśnie przegrywa Bunda - brzmi jak kopia Tokarczuk. I nie jest to komplement.
Próbuje autorka epickim rozmachem mierzyć się z literackimi tuzami, ale brakuje jej możliwości. Rozpoczęte wątki efemerydalne, a także naukowe, filozoficzne nie są doprowadzone do końca, niezbyt pogłębione, czasem ledwo muśnięte, a przez to nijakie, miałkie.
Kaszubskie prastare puszcze, które w XIV wieku stają się areną wydarzeń, które będą narastać i zmieniać się przez niemal siedemset niepotrzebnych lat rozpiętych na kartach książki. Mamy mnichów opieczętowanych surową regułą zakonną, mamy oszalałego z miłości i nieszczęścia donatora klasztoru, mamy kolejne równie nieszczęśliwe jego nałożnice. Jest zazdrość, pieniądze, władza, a także niewyjaśnione zjawiska, jak choćby przeorysza, opuszczająca własne ciało, czy mnich zamieniający się ciałem z własną siostrą.
Ponury, paskudny kat, który traci głowę (choć, wyjątkowo, niedosłownie), jego córka akuszerka, naznaczona pewnym tajemnym rytem, narażona na niebezpieczeństwa, jednak silna i odważna, na tyle, by być sobą, do końca. Są i pomniejsi bohaterowie, towarzyszący tym wiodącym: czasem źli i niszczący, innym razem oddani, ale zbyt słabi, by pomóc wiodącym w mierzeniu się z własnymi ograniczeniami, czy, wręcz przeciwnie - z nadnaturalnymi mocami.
Są też tytułowe koty niebieskie - obdarzone wyjątkowymi cechami, symbolizującymi czasem równowagę, czasem nieuchronność, czasem spokój i naturalny porządek. Ich symbolika, uwypuklana przez autorkę mierzi mnie i powoduje przewracanie oczami. Nie raz podczas lektury zapachniało mi Coelho czy innym Schmittem. Dlaczego? Bo ów koci wątek brzmi tanio, efekciarsko, momentami wręcz dyletancko.
Przy pozostałych zaś zagadnieniach wszystkie zabiegi autorki wydają mi się marną kopią autorów wymienionych na początku moich utyskiwań.
Na koniec.
Przy pozostałych zaś zagadnieniach wszystkie zabiegi autorki wydają mi się marną kopią autorów wymienionych na początku moich utyskiwań.
Na koniec.
Wydaje mi się, że przeczytałam rodzaj ćwiczenia stylistycznego, które zadała sobie Martyna Bunda. Jego tytuł mógłby brzmieć: "a teraz będę jak..." (dla przykładu: Muszyński/Eco/Tokarczuk). I choćby z tego względu nie umiem potraktować tej książki poważnie. Być może zasługuje na dobre słowo. Ja wygodnie tkwię w przekonaniu, że to tylko literacka wprawka.