piątek, 31 października 2014

Sarah - Kate Lynch - Za oknem cukierni [recenzja]

Lektura tej książki kończy się kompletnym smutkiem, spowodowanym brakiem talentu u autorki. O niemal fizyczny ból przyprawia poznawanie kolejnych miałkich, bezbarwnych, pozbawionych polotu i pomysłu perypetii głównej bohaterki. Czasem zastanawiałam się czy Lynch jest egzaltowaną nastolatką, czasem wydawało mi się, że kolejne strony powstają na siłę. W efekcie wydaje się, że książka telefoniczna jest dużo ciekawsza niż Za oknem cukierni.
Nijakie pióro to tylko wierzchołek góry lodowej. Kompletny brak zrozumienia ludzkiej psychiki, banalne, pozbawione logiki poczynania bohaterów, nieumiejętność wykorzystania potencjału tkwiącego w krajobrazie i scenerii, stanowią najbardziej rozpaczliwe sygnały świadczące o braku talentu.
Co do fabuły:Mieszkanka Nowego Jorku,  Lily Turner odkrywa, że mąż ma romans. Przypadkiem znajduje w jego bucie do gry w golfa (co za banał!) zdjęcie ciemnowłosej kobiety i dwójki dzieci. Składając kolejne części układanki lokalizuje drugie życie małżonka w Europie, a konkretnie we Włoszech.
W przypływie odwagi kupuje bilet, rezerwuje hotel i rusza w ślad za niewiernym. Trafia do miasteczka Montevedova, gdzie czeka ją wiele zaskoczeń.
Na resztę spuszczam zasłonę milczenia, ta książka absolutnie nie zasługuje na więcej uwagi.

poniedziałek, 27 października 2014

Martin Pollack - Po Galicji [recenzja]

Uczta czytelnicza! Sugestywna, czasem reporterska, czasem poetycka podróż po krainie, której już nie ma. 
I tu następuje miejsce na dygresję.
Momentami bywa tak, że tęsknię za poprzednimi epokami i żałuję, że nie przyszło mi żyć w XVII wieku (występującym u mnie zamiennie z fin de siècle'm). Wyobrażenie tamtych czasów, obyczajów, historii, panujących zasad oraz zupełnie innym niż dziś świat uruchamia wyobraźnię i marzenia. Wzdychając w skrytości do czasów Wittelsbachów, czy też do dusznych kawiarni pełnych artystycznej cyganerii, myślę sobie o Martinie Pollacku, który tą książką przeniósł się do XIX wiecznej Galicji, na czas lektury wskrzesił ją znów do życia, pisząc ten zbiór wrócił do opisywanych czasów, był ich uczestnikiem. Koniec dygresji.
Przekopując się przez przepastne austriackie archiwa odnajdywał pocztówki z Pokucia, lokalne gazety z rejonów Czerniowic, Drohobycza czy Stanisławowa. Czytając ówczesne aktualności odtwarzał atmosferę miasteczek, nastroje społeczne, opisywał wiodące profesje, zwyczajne dni, troski tamtejszych ludzi. Bez ubarwień i optymistycznych naleciałości, z reporterską wnikliwością przemierza zabłocone rynki miast, odwiedza biednych Żydów pracujących w fabrykach zapałek, czy też zagląda na targ, gdzie biedacy handlują starzyzną, Hucułowie przybywają z owcami i bydłem, pomniejsi gospodarze kupują grzebienie dla narzeczonych.
Ta wschodnia rubież CK Monarchii była zapadłą, dość zapomnianą i biedną prowincją, posiadającą jednak duże aspiracje, stąd w miastach pyszniły się dworce kolejowe, a w kawiarniach abonowano dziesiątki pism,  Wielkim bogactwem tamtych czasów była wieloetniczność, wielonarodowość mieszkańców: Żydzi zarówno postępowi, jak i malowniczy tradycjonaliści chasydzi, Rusini, Niemcy, Hucułowie, Polacy, Potrafili koegzystować na jednej ziemi, potrafili być sąsiadami, nie szkodząc sobie nawzajem.
Opisy codziennych zmagań, wnioski dotyczące zawirowań gospodarczych (złote czasy wydobywcze - w rejonie Drohobycza pozyskiwano ropę, był to też czas budowania tras kolejowych), a także wypisy z sytuacji społecznych, dają spójny i wielobarwny obraz tej właśnie prowincji.
Wielką przyjemnością było czytanie pośród zapisków autora fragmentów Sklepów cynamonowych, które odnosił Polack do topografii miasta.
Osobną przyjemnością jest poznawanie artykułów z lokalnych pism, które na bieżąco relacjonowały zdarzenia z okolicy. Najbardziej jaskrawy przykład doniesienia z życia codziennego (który to przemienił się w tym wypadku w literacki felieton) to artykuł z Czernowitzer Allgemeine Zeitung, zatytułowany Samobójstwo w wannie.  Ten fragment zdecydowanie zrobi wrażenie na czytelniku!
Gdy skończyłam dziś czytać tę książkę poczułam zawód, że to już, że kończy się poznawanie przywołanej przez Pollacka krainy. Choć brudna, biedna, prowincjonalna, to jednak fascynująca, momentami egzotyczna, a na pewno pełna życia była wschodnia Galicja.
Ta lektura była dla mnie wielką przyjemnością!

niedziela, 26 października 2014

Mariusz Zielke - Twardzielka [recenzja]

Twardzielka to szybka książka, przede wszystkim za względu na tempo akcji, ale także dzięki dialogom, które zdominowały budowę powieści.
Bez zbędnego wnikania w sferę przemyśleń, bez poświęcania wielu stron motywacjom bohaterów, tworzy autor szemrany świat, a raczej półświatek aspirujących modelek.
Pięć z nich zostaje znalezionych martwych, jedna uznana została za zaginioną. Bezradna policja współpracując z ABW sięga po asa w rękawie, przywraca do służby zagadkową funkcjonariuszkę Marikę. Do tej pory przebywała ona w zakładzie psychiatrycznym, gdzie znalazła się po pewnym traumatycznym wydarzeniu, ale o tym sza!
Działając incognito ma ona przeniknąć do środowiska ludzi współpracujących z modelkami i odkryć mordercę.
Tropy prowadzą do kręgu celebrytów, ludzi z pierwszych stron gazet, prominentnych polityków, sprawa się gmatwa, pojawiają się naciski z góry. Czas nagli, Marika musi zmierzyć się ze swoją przeszłością, odnaleźć się w nowym środowisku i wyjść z misji zwycięsko, tylko czy jej się to uda?
Pomysł na powieść nie do końca wpasowuje się w krąg moich zainteresowań, wydaje mi się, że jest on nośny, modny, ale potraktowany powierzchownie. Postaci i intryga są dość pobieżne.
Wnikliwy czytelnik dopatrzy się wśród niektórych wzmiankowanych postaci osób z prawdziwego świat szołbiznesu. Spojrzenie na ów świat z pierwszych stron gazet obnaża jego miałkość i zbędność, budząc mieszane uczucia. Gdyby autor poszedł krok dalej i podał większą porcję szczegółów dotyczących celebrytów, miałby szansę na kilka głośnych procesów sądowych...
Czuję niedosyt, mam wrażenie, że powieść jest bardziej szkicem niż skończoną pogłębioną historią, jednocześnie skłaniam się ku zaakceptowaniu powieści jako autorskiego konceptu na podsumowanie polskiego szołbizu. Poza tym (do licha!), książka ta jest kryminałem, więc jednak chowam moje wygórowane wymagania do kieszeni, w końcu w tym gatunku chodzi o emocje, strach, ekscytacje, a ja tu wymyślam jakieś pseudo mądrości, oczekując rozprawy filozoficznej. Też się wygłupiłam.
Chcesz lekkiej rozrywki - czytaj Twardzielkę. Tyle.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





sobota, 25 października 2014

Patrick Modiano, Jean - Jacques Sempé - Katarzynka [recenzja]

Gdyby nie Nobel pewnie wcale nie trafiłabym na twórczość Modiano. Powodowana ciekawością złapałam pierwszą lepszą jego książkę. Traf chciał, że była to Katarzynka, rekomendowana jako opowieść dla dzieci.
Wskazanie na literaturę dziecięcą jest dla mnie nietrafione - zdecydowanie większy pożytek z tej książki będą mieli dorośli.
Mamy oto dojrzałą Katarzynę Certitude, tancerkę, mieszkankę Nowego Jorku, która stojąc w oknie, nie tylko obserwuje zajęcia w swojej szkole tańca, ale przede wszystkim wspomina dzieciństwo, które spędziła w X dzielnicy Paryża. Mieszkała tam z ojcem, niezwykłym, oddanym jej okularnikiem. Chodziła na lekcje tańca do kobiety przedstawiającej się rosyjskim imieniem i nazwiskiem, wiele czasu spędzała w dziwnej i niedopowiedzianej firmie ojca, gdzie obserwowała jego rytuały, a także miała do czynienia nudnym i zadufanym w sobie wspólnikiem rodziciela.
Wszystkie wspomnienia widziane są w perspektywy dziecka, które niewiele rozumie, do wielu rzeczy przykłada dużą, czasem zupełnie niepotrzebna uwagę, niektóre sprawy odrealnia. Kasia, podobnie jak jej ojciec nosiła silne okulary. Za każdym razem gdy je zdejmowała świat się zmieniał, zacierały się kontury, granice, potęgowała się tajemniczość i niezwykłość otoczenia.
Mgliste, oniryczne wspomnienia z dzieciństwa dają nam pewien obraz rzeczywistości w jakiej przyszło dorastać dziewczynce. Zagadkowy wyjazd matki za ocean mocno wiąże się z przygodami ojca, które przecież ani razu nie zostały tu nazwane po imieniu. Jego dziwna praca, docinki wspólnika, sugerujące wychodzenie poza prawo oraz szereg niejasnych transakcji, które przetaczają się przez fabułę, są pewną zagadką nie tylko dla dziewczynki.
Relacja ojciec - córka jawi się jako niemal idealny układ: pełen zrozumienia, wspólnych pasji, porozumiewania się tym samym językiem, oddaniem i prawdziwą przyjaźnią.
Krótka opowieść napisana niedomówieniami, ciszą, półsłówkami. Do tego piękne ilustracje Sempégo, które znakomicie dopełniają całości.
Tak naprawdę doceniłam tę książkę dopiero teraz, gdy o niej piszę. W trakcie lektury wcale mnie nie porwała. Po napisaniu tych słów zmieniam zdanie, Katarzynka to urocza historia warta poznania.
Raczej dla dorosłych niż dla dzieci.

piątek, 24 października 2014

John Sweeney - Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu [recenzja]

Krok na jaki odważył się Sweeney był nie tyle odważny, co wręcz szalony. Ten dziennikarz BBC podając się za brytyjskiego profesora, wyruszył wraz ze studentami (wtajemniczonymi zresztą w jego sekretną misję) do Korei Północnej, gdzie wciąż istnieje kult jednostki, za zdradę karze się do trzeciego pokolenia, gdzie funkcjonują inminbany (odpowiadający za polerowanie pomników i portretów Kima Pierwszego i Drugiego).
Choć ta zagraniczna delegacja wciąż przebywała w miejscach ściśle pokazowych, i tych specjalnego przeznaczenia (tj. dla gości zagranicznych), to jednak ubóstwo i niedola mieszkańców wyzierają co krok, czy to w pustej fabryce, czy przy lokalnej drodze.
Reportaż z podróży, choć wiodący, ustępuje momentami miejsca rozważaniom porównującym koreańską dyktaturę z innymi znanymi z historii. Odsłania on przed czytelnikiem właściwości i specyfikę rządów Kimów, ciągłe i systematyczne pranie mózgów, jakim poddawani są obywatele, którzy w swej bezradności i zniewoleniu, co krok okazują miłość władcy. Zresztą cała nasza brytyjska wycieczka wielokrotnie w ciągu dnia musiała bić pokłony przed kolejnymi wizerunkami wodzów.
Sweeney próbuje diagnozować społeczeństwo, politykę, stan rzeczy. Kolejne jednostkowe przykłady uciśnienia budzą grozę i współczucie, a także westchnienie ulgi, że nam (na razie) nie przyszło zmagać się z totalitaryzmem.
Wyjątkowo poruszające są informacje o obozach koncentracyjnych, które wciąż tam występują, o głodzie i jego ofiarach, torturach, licznych straceniach, szykanach. Nie są to bynajmniej stare informacje - podróż ta miała miejsce w ubiegłym roku - tym groźniej brzmią wszystkie informacje zawarte w książce.
Druty kolczaste, brak internetu, brak możliwości kontaktów telefonicznych poza Koreą brzmią przy najbardziej dramatycznych przykładach szykan jak fraszka.
To ważna książka, która rozprasza obojętność, bije na alarm, pozbawia beztroski. Trudno w to uwierzyć, ale w XXI wieku wciąż istnieje ustrój w którym karze się za indywidualizm i nieszablonowość. Lektura konieczna.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






czwartek, 23 października 2014

Marek Orzechowski - Holandia. Presja depresji [recenzja]

Bardzo cenię serię Spectrum. W ciemno sięgam po książki w niej wydawane. Zazwyczaj nie przysparzają mi one rozczarowań.
Książka Orzechowskiego urzekła mnie osobistą historią autora, który tłumaczy początki swej fascynacji Holandią. Jako dziecko obserwował pasję dziadka, który parał się zbieraniem znaczków. Gdy razu pewnego otrzymał on markę  z wizerunkiem niderlandzkiej królowej, był ukontentowany, wnuk zaś zaintrygowany i głodny wiedzy na temat miejsca, które wzbudza w dziadku tak silne emocje.
Takie były początki, które doprowadziły autora do wielkiej fascynacji ojczyzną Rembrandta, van Gogha, Vermeera czy znakomitego Huizingi.
Rozczula i urzeka sposób opowieści. Pełen zachwytów, oddania, entuzjazmu. Doskonale rozumiem autora - gdybym potrafiła, sama napisałabym w taki sposób o moim ukochanym Izraelu.
Sprawnie podane informacje historyczne miesza Orzechowski ze współczesnością, z opowieścią o tym jak warunki naturalne, polityczne i społeczne ukształtowały Holendrów, jak nadały im charakteru, naznaczyły pracowitością i wielką radością życia.
Wytrwałość, upór, skąpstwo, nieustępliwość, niedostępność, ale też szacunek wobec cudzych postaw, zasad, przekonań, są najważniejszymi zwrotami określającymi Holendrów.
W przystępny i ciekawy sposób autor tłumaczy te poszczególne cechy, dodaje też wiele ciekawostek dotyczących religii, historii, czy choćby... rodziny panującej.
Jego postawa wielkiego miłośnika Niderlandów daje komfort czytania, a także budzi sympatię i zainteresowanie.
Każdy kto do tej pory kojarzył Holandię z wiatrakami, drewnianymi chodakami, polami tulipanów czy z legalnym paleniem marihuany w coffee shopach, poszerzy swą tuzinkową wiedzę o interesujące, najważniejsze, atrakcyjnie podane niuanse.
Ten przewodnik to po trosze hołd dla ziemi, która całe wieki walczyła o to, by utrzymać się na powierzchni. W końcu podtytuł Presja depresji ma duże znacznie - bo przecież morzu wydarła ziemię, a  dzięki osuszaniu, tamom, groblom i kanałom Holandia wciąż utrzymuje się na powierzchni.
Przewodnik pełen dobrej energii, dla dociekliwych podróżników i spragnionych wiedzy czytelników.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






środa, 22 października 2014

Lidia Ostałowska - Farby wodne [recenzja]

Lektura tej książki przypomina emocjonalny survival. Dotyka bardzo ważkich, a przy tym niewygodnych tematów, które zawsze już będą powodem do zgryzoty i wstydu. Dla nas wszystkich.
Choć motywem przewodnim jest historia Diny Gottlibovej, czeskiej Żydówki, która w 1943 roku trafiła do Auschwitz, to sam zbiór w równej mierze dotyka problemu Romów w Birkenau. Porusza drażliwą kwestię pamięci, świadomości potomnych, a także losy tych, którzy przeżyli i upominali się o własne prawa, o pamięć, o zadośćuczynienie,
Dina Gottlibova w obozie koncentracyjnym tworzyła szkice i portrety dla doktora Mengele. Rysowała małżowiny uszne, nosy, oczy, portretowała więźniów. Stworzyła też kilkanaście poruszających akwareli przedstawiających Romów. Po latach stały się one przedmiotem sporu między autorką i muzeum w Oświęcimiu, które nie chciało oddać ich malarce, sugerując, że stały się one częścią dziedzictwa narodowego. Kto tak naprawdę jest ich właścicielem? Trudno ocenić. Czy dziełem sztuki jest praca tworzona pod przymusem? Stąd pytanie o prawa autorskie Diny. Czy może właścicielami są Romowie, jako portretowana społeczność? A może sam Mengele, który zlecił wykonanie powyższych. Bardzo trudne te pytania, w zasadzie muszą pozostać bez odpowiedzi, bo takowej nie ma.
Koszmar obozowej rzeczywistości, farby, które dawały szansę na przeżycie, pogardzana i spychana na margines społeczność romska są głównymi punktami tej opowieści.
Autorka przypomina, że Auschwitz to nie tylko miliony pomordowanych Żydów, czy Polaków, ale także Romowie. 
Choć główne tematy wciąż przeplatają się w tej historii, dostarczając wciąż nowych faktów, to jest tu też miejsce na inne dzieje jednostek, jak na przykład opowieść o rodzicie kolejarskiej Krczów). 
W książce aż gęsto jest od niuansów, historii, epizodów. Wszystko to można jednak spamiętać, uporządkować w głowie.
Długi czas nie da się jednak z tymi historiami pogodzić, przejść nad nimi do porządku dziennego. Tak trudno uwierzyć w tamto piekło, w ten koszmarny odwrót d humanizmu, w zdziczenie obyczajów i brak poszanowania dla ludzkiego życia.
Czytajcie ku pamięci, w hołdzie, ku przestrodze.

poniedziałek, 20 października 2014

Martin Buber - Opowieści o aniołach, duchach i demonach [recenzja]

Bardzo cenię twórczość Bubera. Podoba mi się jego niechęć do systemów, czy nazywania rzeczy po imieniu. Jego książki pełne są czucia, emocji, wrażeń, a także dwóch różnych światów - zmysłowego, irracjonalnego i tego logicznego, stoickiego. Każdy kto sięgnie po jego książki odczuje filozoficzną naturę autora, jednak nie ma ona zadęcia, brak jej wielkich słów, skomplikowanych kombinacji znaczeń. Jego wypowiedzi łatwo trafiają do odbiorcy, odkrywają przed nim nowe wydźwięki rzeczywistości.
Tak jest też w przypadku tej książki. Buber był znawcą i pasjonatem chasydyzmu, wiele swoich opowieści umiejscawiał pośród żydowskich mistyków, na ich przykładach tłumaczył swoje spojrzenia i sądy o świecie. Tak jest i tym razem.
Opowieści o aniołach... nie da się streścić czy opowiedzieć jednoznacznie. Każda historia zgłębia tajemnicę życia, istnienia, świata. Jest mowa o cierpieniu, które w gruncie rzeczy uszlachetnia, o tym, że świat zmysłów i sfera duchowa naszego życia są równorzędne. Porusza opowieść o mężczyznach, którzy traktowali się jak bracia, dopóki jeden z nich nie zakochał się. Mocna i zapadająca w pamięć pozostaje ta historia o niszczącej sile zazdrości.
Inna gawęda dotyczy pragnień długoletniego małżeństwa, które stara się o dziecko, jest też przypowieść o przewodniku dusz, który pomaga uwierzyć i odnaleźć spokój po śmierci.
Choć książka jest naprawdę skromna objętościowo, to jednak posiada ogromne bogactwo znaczeń, sensów, konotacji. Jest kopalnią ludowych mądrości, wierzeń, przypadków.
Magiczna i poruszająca lektura, wprowadzająca w niebanalny nastrój, w niezwykły świat przeżyć.

niedziela, 19 października 2014

Iris Johansen - Impas [recenzja]

Dawno już nie czytałam takiego gniota. Książka opisywana jako porywający thriller, trzymający w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, okazała się słabą kompozycją złożoną z różnych gatunków: jest tu trochę romansu, jakieś moralne dylematy, dramatyzowanie na siłę, a do tego szpiegostwo, jedna odważna kobieta, która stawia czoło południowoamerykańskiemu kartelowi (a przede wszystkim jego szefowi) i cały stek okolicznych bzdur podpierających tę chybotliwą fabułę. 
Autorka co krok obraża inteligencję czytelników, podsuwając nieprawdopodobne rozwiązania lub egzaltowane treści. Dodatek oniryczny, czy jak kto woli paranormalny, też powoduje pomruk zdegustowania. W zasadzie ta książka w ogóle się nie broni, każda kolejna strona i odautorski koncept to strzał w kolano. 
Przerażające, zniechęcające, momentami wręcz załamujące.
Co do treści: rzeźbiarka sądowa, Eve Duncan przed laty straciła córkę. Teraz angażuje się w pracę, odtwarzając twarze zaginionych i pomordowanych bezimiennych, by w ten sposób pomóc im odzyskać tożsamość, a ich rodzinom spokój.
Pewnego dnia odbiera telefon od groźnego kolumbijskiego handlarza narkotyków. Zgadza się przyjąć jego propozycję zidentyfikowania czaszki znalezionej w dżungli. Porzuca swoje życie, zostawia partnera i rusza w paszczę lwa.
Uciekajcie od tej książki w popłochu, to jedyny słuszny krok. 
Ja mam literacką niestrawność. Niestety.

piątek, 17 października 2014

Mordechaj Arieli - Aszkenazyjczyk [recenzja]

Mam za sobą lekturę wielu książek wspomnieniowych, które traktują o przedwojennej Polsce, czasach wojny i Shoah. Może dlatego tak łatwo wydawać mi sądy o podobnej literaturze - po prostu mam porównanie.
Arieli wypada w moim rankingu bardzo słabo. Bo choć początek książki dzieje się w Krakowie (są nawet krótkie wspomnienia o niezrównanym Mordechaju Giebirtigu), to jednak warsztat pisarski nie powala. Czasem wydawało mi się, że autor próbował pisać jak Singer, czasem  stylizował się na filozoficzną modłę Bubera, nigdy nie udało mu się nawiązać do tych wielkich pisarzy.
Nie ukrywam, że krakowska cześć wspomnień jest mi najbliższą i dla mnie najciekawszą. Mimo iż autor dość wnikliwie przyglądał się swoim bohaterom, to dla mnie ich portrety nie są skończone, brakuje im koloru, historii, nie zaznaczają się one szczególnie w pamięci czytelnika.
Sam główny bohater i narrator, Leon jest człowiekiem bez wielkiego charakteru, bez wielkich życiowych osiągnięć. Komiwojażer, skarbnik redakcyjny pisma literackiego wyjeżdża w latach 30. do Palestyny, gdzie rozpoczyna nowe życie, bez rodziny, za to pełne tęsknoty za krakowskim Kazimierzem i pozostawionymi w Europie bliskimi. Decyzja o wyjeździe uratowała mu życie, na ocalenie wspomnień o tych, którzy zginęli w komorach gazowych Treblinki i Auschwitz.
W zasadzie cała książka jest jedną wielką dojmującą tęsknotą za minionym światem, młodością, ludźmi, których nie ma. Wspomnienia pierwszych miłości, fascynacji literackich, nawiązania do dawnych i bliższych przyjaźni, miejsc, decyzji są zasadniczym fundamentem tej opowieści.
Czuję niedosyt, brakuje mi w tej książce siły i mocnych postaci, opisanych tak, by zostały w pamięci.
Obraz całości rozmywa się i niknie pośród całej galerii portretów wyjątkowych bohaterów książek wspomnieniowych.

czwartek, 16 października 2014

Tove Alsterdal - Grobowiec z ciszy [recenzja]

Na początku była okładka. Jako pierwsza zachęciła mnie do lektury.Doszło do tego, że chciałam przeczytać książkę nawet bez poznania informacji o samej fabule, tylko ze względu na tę okładkę.
Sugestywna, bardzo intrygująca, z dobrą kompozycją, ciekawym zdjęciem, ładną czcionką. Okładki kuszą i, jak się okazuje, często stanowią o wyborach czytelniczych. 
Sama historia jest dość sprawnym kryminałem, osadzonym w typowej skandynawskiej scenerii.
Katerine przyjeżdża do Sztokholmu po to, by zająć się ciężko chorą matką. Przy okazji porządkowania jej spraw trafia na list od firmy maklerskiej. Okazuje się, że matka jest właścicielką domu na kole podbiegunowym, za który oferent proponuje bardzo wysoką kwotę.
Katerine postanawia odkryć przeszłość rodzicielki, wyrusza na szwedzką prowincję, chcąc poznać historię rodziny.
W tym samym czasie, w sąsiedztwie owego tajemniczego domu matki naszej bohaterki, dochodzi do brutalnego mordu. Miejscowa ludność jest poruszona, jak to zwykle bywa w małych społecznościach. Katerine przyglądając się bliżej tej sprawie, dochodzi do wniosku, że okolica skrywa bardzo wiele ciemnych spraw, niektóre z nich dotyczą jej rodziny. Strach się bać dokąd zaprowadzą ją poszukiwania prawdy o swoich przodkach.
Powieść tę wyróżnia geografia miejsc. Poza bardzo epizodycznym Sztokholmem, mamy okolicę koła podbiegunowego, troszkę Londynu, a nade wszystko Petersburg, i graniczące ze Półwyspem Skandynawskim terytoria rosyjskie, które poznajemy w ciekawych historycznie czasach sprzed II wojny światowej. Wielość zdarzeń, miejsc, różne historie, które jednak na koniec łączą się i wyjaśniają stanowią o tej książce.Wielowymiarowy, niejednoznaczny obraz daje pole wyobraźni,


Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu:







piątek, 10 października 2014

Lidia Ostałowska - Bolało jeszcze bardziej [recenzja]

Ta książka uwiera, drapie, męczy, a jednocześnie nie pozwala na spasowanie, na odrzucenie jej w kąt. Autorka zebrała dwanaście historii z Polski B - biednej, szarej, beznadziejnej, i choć wcale tego nie chcemy - dominującej. Nędza jest bardzo dobrym tematem dla literatury, plastycznym, wielowątkowym, (nomen omen) bogatym (w znaczenia). Jak wiele można o niej pisać, jak wiele różnych masek przybiera, a przy tym jest dla czytelnika dużo bardziej znośna niż czytanie o bogactwach, wiecznym powodzeniu. Łatwiej nam skonfrontować cudze nieszczęście z własnym życiem, i ewentualnie pocieszyć się, że wcale nie jest z nami tak tragicznie.
Autorka porusza się po całej Polsce: jest historia dresiarzy z Łodzi, którzy w obliczu kompletnej pustki i poczucia bezsensu przesiadują całe dnie na podwórkach, pod szkołą, gdzie czekają kolejnego równie pustego dnia. Jest opowieść o Magiku - TYM Magiku, który walczył z własną wrażliwością i postrzeganiem świata, teraz jego historia dodatkowo opowiedziana jest filmem Jestem Bogiem.
Przerażające są historie molestowań, opowieść o morderczyni dzieci, o bezradności mieszkańców dawnego pegeeru. 
Atmosfera jest gęsta, przejmująca, pełna poczucia smutku i dojmującej beznadziei. Jednocześnie poszczególne wątki tak mocno zostają w czytelniku, że nie sposób nie dokończyć tych reportaży, nie dotrwać do osobnych finałów.
Reportaże Ostałowskiej są lekcją pokory oraz wrażliwości na zastany świat. Czas nauczyć się żyć bez ocen, bez wartościowania, bez stygmatyzowania.
Trudna i bolesna lektura.

czwartek, 9 października 2014

Icyk Manger - Księga raju [recenzja]

Uwielbiam literaturę jidysz za jej mądrość, humor, ciepło i wielki dystans do rzeczywistości. Manger idealnie wpisuje się w powyższe określenia, dodatkowo wzbogaca je o ironię i piękny obrazowy język powieści,
Księga raju jest swego rodzaju obrazem wierzeń Żydów, którzy pokładają wiarę w tym, iż przed narodzeniem każdy człowiek przebywa w raju. Kiedy nadchodzi moment narodzin, anioł odprowadzający człowieka na ziemię daje mu prztyczka w nos, by ten zapomniał swoje rajskie życie. 
Bohater opowieści - Szmul Aba, zachował jednak pamięć o Edenie. Wykorzystał pewien fortel, który zapewnił mu wspomnienie wcześniejszego żywota.
Krótko po narodzinach ujawnia on swoje nadzwyczajne zdolności, staje się swego rodzaju zjawiskiem, gromadząc uczonych i mądrych Żydów, którzy słuchają opowieści o wymarzonym raju oraz o jego niezwykłych mieszkańcach.
Pojawia się tu cała galeria postaci, które bardzo często przypominają ludzkie charaktery, mają wady i słabości, przywary i niezbyt chwalebne nawyki.
Pośród znamienitych postaci po raju przechadzają się takie wielkie osobowości jak prorocy: Izaak czy Abraham, nie brak też szaraków: krawców, mleczarzy czy policjantów i zwykłych mełamedów.
Jest anioł moczymorda, który nie dość, że zaniedbuje własne obowiązki, to dodatkowo pije na umór w karczmie, mełamed kompletnie nie ma posłuchu u uczniów, pewnego razu omal nie stracił skrzydeł przez psoty naszego Szmula Aby oraz jego przyjaciela Szczylka.
Zasadniczo w raju wcale nie jest tak rajsko. Biedacy klepią biedę, nie ma sprawiedliwości, ale jednak wszyscy zgodnie czekają na przyjście Pana.
Codzienność i stagnacja tych w niebiosach została jednak zachwiana. Pewnego dnia ucieka Szor Habor, przeogromny byk, który ma być główna potrawą na uczcie po przyjściu Mesjasza. Szmul Aba i Szczylek ruszają z misją ratunkową. Jak się ona potoczy?
Historia zawarta w Księdze raju jest balsamem dla duszy. Przynosi spokój, pozwala złapać dystans i zapomnieć o codzienności, delikatne wybuchy śmiechu co kilka kartek również znakomicie odprężają. Najcenniejszy jest jednak ładunek ludowych mądrości i garść krotochwil, które upiększają powieść. Uczta dla oka, uczta dla duszy!

poniedziałek, 6 października 2014

Dorota Masłowska - Jak zostałam wiedźmą [recenzja]

Najlepsze w przypadku tej książki są ilustracje - dynamiczne, sugestywne, dowcipne. Tekst Masłowskiej sam w sobie odkrywczy nie jest, jednak posiada typowe dla niej zabiegi stylistyczne, które dla niektórych będą zachętą samą w sobie. 
W opowieść dla dzieci ubrała trawiącą dzisiejsze społeczeństwo pogoń za tym co większe większe większe. Przypowieść o dobrym i złym, otoczona iPhone'ami, pałacami z castoramy i innymi lidlami, pokazuje, że teraźniejszość najbardziej łasa jest na konsumpcję i napędzane przez nią sztuczne potrzeby. Dzieciom niestraszna już wiedźma (której dietę stanowią średnio tłuste oseski), godzą się nawet na bycie przystawką, pod warunkiem, że cena za ich ofiarę będzie odpowiednio wysoka. 
Tytułowa Wiedźma wyrusza na polowanie, gdyż od przeszło dwóch lat nic nie jadła i marzy o niegrzecznym dziecku (bo tylko takiej jej smakują), które zaspokoi wciąż rosnący głód. Po drodze spotyka jednak bardzo grzeczną (a co za tym idzie trującą) dziewczynkę, która w wyniku magicznych sztuczek pomaga przeokropnej czarownicy w odszukaniu najbardziej niegrzecznego chłopca o imieniu Boguś.
Książkę Masłowskiej przeczytałam dziś, dziś też wybrałam się do Teatru Studio, gdzie zadania przeniesienia utworu na sceniczne deski podjęła się Agnieszka Glińska. Wyszło jej to wybornie. Rytm, w jakim pisze Masłowska idealnie wypada w teatrze, ogrywany dodatkowo przez takie wspaniałe nazwiska jak Kinga Preis (rewelacyjna Wiedźma), Dorota Landowska czy Dominika Ostałowska, staje się niezwykłym przeżyciem. Energia, wigor, impet, przerysowanie i rozmach stanowią o sile przekazu. 
Wielkim prezentem dla widzów była znakomita muzyka na żywo w wykonaniu zespołu Voo Voo.  Idealne dopełnienie całości, ale też duża gratka dla ucha.
 Gorąco polecam spektakl Glińskiej, na pewno dużo bardziej niż książkę Masłowskiej. Jej spojrzenie na twórczość pisarki oswaja książkę, rzuca na nią bardzo intrygujące światło.
Idźcie na tym światłem, w teatrze czeka na was niezrównana Kinga Preis.

czwartek, 2 października 2014

Barbara Ogrodowska - Tradycje polskiego stołu [recenzja]

Poznawanie całej serii Ocalić od zapomnienia to dla mnie wielka przyjemność.
Poluję w internecie na kolejne tomy, a póki co rozkoszuję się Tradycjami polskiego stołu.
Autorka powraca do czasów, gdy tradycja i folklor miały pewien określony format, klasę, prestiż, gdy czas płynął wolniej, a ludzie potrafili delektować się chwilą.
Pouczające, trochę edukacyjne, a przy tym pełne uroku i pewnej tęsknoty wpisy o tradycyjnych w Polsce produktach spożywczych, ich pochodzeniu, ewaluowaniu potraw. Dodatkowego uroku dodają staropolskie przepisy (czasem nawet z domu autorki), piękne zdjęcia, staranne wydanie.
Dawna kultura charakteryzowała się zarówno oszczędnością, szacunkiem wobec natury i jej darów, a także pewną zmyślnością i bujnością pomysłów. Stąd ciekawe pomysły na kasze, potrawy mączne, warzywa, dziczyznę, miody, przetwory, wędzonki. Jest tu też miejsce na specyfiki domowych apteczek.
Dla mnie zaś największym skarbem były rozdziały poświęcone staropolskim obiadom, posiłkom codziennym i odświętnym, a także wielkim ucztom.
Interesujące są informacje obejmujące tradycje postne, czy te dotyczące źródeł czerpania wiedzy kulinarnej.
Inspirująca historia polskiej sztuki kulinarnej. Do ciągłego powracania nie tylko po natchnienie, ale także po doznania estetyczne wynikające z bardzo starannego wydania tomu. Polecam.