czwartek, 23 kwietnia 2020

Henri Michaux - Niejaki Piórko [recenzja]

Przekład: Jerzy Lisowski
Ilustrował: Jerzy Tchórzewski
Wydawnictwo: PIW
Warszawa 1966

Przygodę z twórczością Michaux zaczęłam niefortunnie od "Barbarzyńcy w Azji" (o tutaj). Tam pisze o osobistych doświadczeniach związanych z poszukiwaniem azjatyckiej duchowości, ale według mnie jest to tak młodzieńczo naiwne, że aż nieznośne, pełne zbędnego patosu i egzaltacje, męczącej manieryczności.
"Niejaki Piórko" to także jeden z wcześniejszych utworów Michaux, a jednocześnie, bodaj najlepsza, wizytówka jego twórczości.
Małe formy utrzymane w klimacie pure nonsensu, surrealistycznego niepokoju, pełne czarnego humoru, są jak powiew świeżego powietrza.
Ich główny bohater to pozornie zwykły człowiek Piórko - lekki, niewidoczny, ulotny, mały, magiczny, liryczny, chyba też bardzo nieszczęśliwy, ale i podstępny i zarażony złem, wylewającym się z ust każdego niemal bohatera opowiastek.
Okrutni, zawistni, oddający się czystej nienawiści do bliźniego, bezwzględni są osobnicy stanowiący drugi plan Piórki. A on sam, realizując swoje plany, czy też będąc gdzieś przypadkiem, staje się, czasem ofiarą, czasem współudziałowcem zła, drapieżności. Czasem przystaje do oprawców, czasem jest ich ofiarą.
Niektóre z tytułów zawartych w tomie są prześmieszne w swej tragiczności, jak w "Piórko boli palec" - gdzie pozornie niewinna przypadłość, kończy się piramidalną, nawarstwiającą się tragedią, ale jakże komiczną. Silnie oddziałuje na zmysły czytelnika "Gość Sray-Clubu", gdzie turpistyczna, szkaradna uczta pełna słów, które wywołują słabość u odbiorcy, kończy się tak nonsesownie, że trudno utrzymać powagę.
Śmiech z sytuacji dziwnych, nierozwiązywalnych, abstrakcyjnych jest bardzo lotnym sposobem na odczarowanie rzeczywistości, spojrzenie na nią z zupełnie innej perspektywy. 
Potworność, wrogość innych ubrana w pure nonsens wcale nie tłumaczy niczyich pobudek, ale w jakimś stopniu je upraszcza. Zło nie musi być wytłumaczalne. Ono po prostu jest. 
Michaux to autor trudny w odbiorze, w zasadzie, zniechęcający czytelnika. Co dla jednych będzie odpychające, innych silnie przyciągnie. I tak, nas czaruje powściągliwy język autora, fascynuje beznamiętny styl, oględność, ale też silna aluzyjność formy.
Michaux trochę trąci Kafką, trochę Sartre'm, choć, może to nadużycie. Jedno jest pewne - Michaux krzyczy przeciw porządkowi świata, jest wyrazem niezgody i oburzenia na rządzące nim prawa.
Jego twórczość to najgłośniejszy jej głos. Głos bardzo niewygodny, momentami męczący, czasem zbyt forsowny, by docenić go w pełni.
Warto jednak podjąć próbę, a zmagania z twórczością Michaux zacząć od Piórki.

sobota, 18 kwietnia 2020

Małgorzata Sidz - Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii [recenzja]

Wydawnictwo: Czarne
Wołowiec 2020

Ależ się umęczyłam. Dawno już nie przewlekałam lektury tak długo. Nieznośny, dla mnie, jest styl autorki: rwany, przerywany, taki, który się nie klei.
Tu rozmowa podsłuchana w tanim barze, powiela wszelkie stereotypy i mity związane z Finami, chwilę dalej wojna o szwedzkich Finów. Pomieszanie z poplątaniem, brak jakiejkolwiek ciągłości i konsekwencji, który wygląda tak, jakby autorka co chwilę sobie przypominała jakąś kliszę zachowań i wieści i wtłaczała ją naprędce w zdanie, i tak już wątpliwej jakości.
Reportaż musi mieć solidne podstawy: warsztat, koncept autora, a do tego jasno określony cel i plan działania - jeśli zaczyna się wątek, musi on być skończony, a nie urywany w jednym miejscu, a wlepiany w innym. Tutaj żadne z powyższych nie zostało spełnione.
Według autorki Finowie to zakochani w naturze biathloniści, którzy w wersji hard kochają też hokej. Ich jedyną radością jest praca,  nordic walking, niechęć do wydatków i zapach grillowanego łososia.
Czy Finlandia to tylko uniwersyteckie miasto Turku? Czy Finlandia to tylko znajomi autorki, jej erasmusowi towarzysze akademickiej przygody? Momentami takie właśnie można odnieść wrażenie.
Odradzam tę książkę ze wszech miar: językowo miałka i anemiczna. Światopoglądowo nieobecna. Literacko nieobecna. A faktograficznie? Krępująca szablonami.
Książka miała - w założeniach wydawniczych - pokazać "kraj pełen sprzeczności i podziałów, wspaniały i trudny zarazem". Nie oczekujcie odpowiedzi na to pytanie. Co najwyżej, będziecie umęczenie kategoryzowaniem Finów na szwedzkojęzycznych i fińskojęzycznych.
Strata czasu.
I zagadka dla czytelnika - czy w Czarnym ktoś to w ogóle przeczytał? Bo wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia, że puścili do druku taką miernotę, która naprawdę nie zasługuje ani na uwagę, ani na druk.

niedziela, 12 kwietnia 2020

Joanna Rudniańska - RuRu [recenzja]

z ilustracjami Mateusza Kaniewskiego
Wydawnictwo: Nisza
Warszawa 2019

To nie jest najważniejsze, ale na wstępie muszę zauważyć, że "RuRu" jest bardzo starannie wydana. Przepiękne ilustracje, dodatkowo potęgujące niezwykły nastrój zbioru, są jego niezaprzeczalnym atutem.
Pośród całego tego literackiego zgiełku, krzyczącego przereklamowanymi nazwiskami kręcących się w kółko autorów czy też całej rzeszy celebrycko - instagramowych półanalfabetów niby piszących, Nisza niesie ukojenie i wiarę, że pisarstwo to nie tylko wyglansowana fotografia autora z jego wczorajszym śniadaniem.
Świat się zmienia, to nieuchronne, kierunek w którym zmierza nieustannie mnie martwi i zasmuca, ale właśnie teraz, po lekturze "RuRu", chwilowo mi lepiej.
Nie znaczy to, że tematyka poruszana przez Autorkę jest lekka i bagatelna. Wprost przeciwnie, jednak styl i literacki smak Rudniańskiej wywołuje u czytelnika uważanie dla jej literatury.
Zbiór rozpoczyna "Pan Popowicz" osadzony w czasach głębokiego, strasznego komunizmu, gdzie roiło się od szpiclów, bibuła była powodem do wieloletniego więzienia, zaś dzieciństwo naznaczone niewiedzą, niepewnością i strzępkami informacji o historii rodziny, które złączone w całość nie poprawiają samopoczucia rodziców. Czasy w których trzeba było ukrywać pochodzenie, drzewo genealogiczne, a także tresować najbliższych w rozmowach z obcymi, bo każdy był zagrożeniem. 
Dalej są. "Trawy" rzecz o wywiezionych na daleki sowiecki Wschód obywatelach różnych narodów, którzy w realiach katorgi i jej organizowania i obsługi, muszą nauczyć się żyć w niegościnnym terenie, pośród niebezpieczeństw i złej woli współtowarzyszy.
Duże wrażenie wywarła na mnie "Wystawa", po trosze autobiograficzna, jak wnioskuję z przeczytania wywiadu z Autorką, opowieść o kobiecie, która mierzy się z wojenną historią własnej, rodziny, historią, która wraca i naznacza kolejne jej pokolenia. Stare zdjęcie Korczaka, ale też tajemniczna fotografia z wystawy w muzeum na warszawskim Starym Mieście, która powoduje, że główna bohaterka nie może spokojnie spać. Przeszłość determinuje przyszłość, kształtuje postawy, ingeruje w wybory, również pokoleń wstępujących, nie ma na to rady, a "Trawy" dotkliwie, acz poetycko to podkreślają.
Naprawdę dobre jest opowiadanie "Ja jestem czarna i woda jest czarna", gdzie powrót do Baldwinowskiego "Innego kraju", wzajemnie przenika się z ponurym Marcem' 68.
"Gwiazdka Dawida" to na poły bajeczna historia o izraelskim nastolatku lądującym w Warszawie w pełną Gwiazdkę. Ludzie, których spotyka, miejsce i historie z którymi się styka, tłumaczą mu wiele na temat jego własnego pochodzenia, rodzinnych zachowań i tajemnic. Odczarowuje też kraj, który niemal każdemu izraelskiemu nastolatkowi kojarzy się jedynie z krematoryjnymi kominami i nienawiścią do innych.
"Dom w Marrakeszu" to piękna i poruszająca opowieść o ucieczce od starości, niedołężności i cynizmu potomków, którzy z wygodnictwa, egoizmu traktują starych ludzi jak niechciany mebel... Historia Julii to po trosze alegoria starości - chmurnej, niedołężnej, fizjologicznej, niepopularnej, a jednak pełnej niezwykłości i czaru.
Kolejny utwór zbioru, który zrobił na mnie wrażenie to "Suwerenna decyzja" porażająca historia patchworkowej rodziny, gdzie każdy dorosły skupiony jest na karierze i mediach społecznościowych, w których prezentuje wyidealizowany i kompletnie nieprawdziwy obraz własnej rodziny. Cierpiące samotność i brak ciepła rodzinnego dzieci, są najdotkliwszymi narratorami tej zwyczajnej ludzkiej tragedii.
Na finał podała Autorka "RuRu". Opowieść tak straszliwą w treści, że aż noszącą znamiona prawdziwości. Opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie, która pozbywa się dzieci w niebieskich beczkach po ogórkach, widziana oczami najstarszej dziewczynki, jedynej, która może o tym opowiedzieć.
Bieda, brak wykształcenia, światopoglądu, uzależnienia, brak wsparcia od władz, brak czujności i reakcji najbliższego otoczenia, oto przepis na historię mrożącą krew w żyłach. 
Autorka łapie czytelnika na gardło i mocno trzyma, zmuszając go do refleksji, próby odnalezienia się w sytuacji, przemyślenia własnych reakcji.
Świat to całe ogromne panoptikum, na które składają się najbardziej niewiarygodne, niewygodne, ale też zwykłe losy, które kształtują ogólną rzeczywistość.
Przenikliwość literacka, wyważone, ale też bardzo poetyckie pisarstwo, pełne trafnych diagnoz, empatycznych rozpoznań i wielkiego serca do literatury.
Zbiór do wracania. Nie raz.

środa, 8 kwietnia 2020

Sarah Hall - Madame Zero i inne opowiadania [recenzja]

Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2019

"Jeden na czterech" - rzecz o człowieku, który stworzył lek pozwalający ludziom poczuć się lepiej, wyjść na dwór i zarażać innych tajemniczym wirusem, który zabija jednego na czterech zakażonych. 
"Później jego duch" - postapokaliptyczna opowieść o mężczyźnie, który próbuje przeżyć w ruinach miasta, a do tego chce zatrzymać przy życiu Helene, trzydziestokilkuletnią nauczycielkę angielskiego. Poruszając się pośród bardzo mocnego wiatru, penetruje ruiny w poszukiwaniu pewnych ściśle określonych przedmiotów.
Przerażające, mroczne wizje, które jak znalazł pasują do dzisiejszego świata.
Oszczędne, trochę niedostępne, czasem niepojęte przypadki, historie, które wprowadzają w swój oszczędny, nieodgadniony świat i zatruwają czytelnika niepewnością jutra i lękiem o rzeczywistość - czy się utrzyma, czy jest prawdziwa i dana na zawsze?
Nie każde z opowiadań się wyróżnia, niektóre zostają spłaszczone dydaktycznym dyrdymałem czy emocjonalną esencją, jednak jest w sposobie podawania autorki własnych wizji pewna intensywność i żywość, która zyskuje moją przychylność.
Okładkowa opowieść "Pani Lis"  to metaforyczna historia kobiety, która przestaje się mieścić w mieszczańskich więzach. Ja jednak chcę patrzeć na ten przypadek dosłownie - jak wspaniale dręczy czytelniczą wyobraźnię takie właśnie podejście do tej historii.
Zabawa językiem, emocjami, konwencją nadrealizmu, przełamywanie czytelniczych ceremoniałów, przez ucinanie zwykłości i zrzucanie z impetem narracji pełnej mroku i niepokoju jest dobrym ćwiczeniem z wrażliwości i... otwartości samego czytelnika.
Autorka wygrywa walkę o uwagę swojego odbiorcy - pozostawia nas w dręczącym niepokoju, wytrąca z poczucia spokoju, komfortu i przekonania o panowaniu nad wszystkim. Szarpiąc czułe strony duszy, czasem zahaczy też o mroczniejszą nutę.
Nie jest fenomenem w swej dziedzinie, nie ogłosiłabym jej też koryfeuszem wątłego chóru dzisiejszych wrażliwców. Jednak wiem, że ma pewną przemyślność i pomysł na odsłonięcie małego skrawka natury ludzkiej: pokręconej, często grzesznej i łajdackiej. A to już naprawdę coś.

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Elise Karlsson - Linia [recenzja]

Przekład: Dominika Górecka
Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2020

Największy efekt robią w tej książce puste strony. Nie są one całkowicie puste, o nie, ale często w 7/8.
Ta cisza i przestój dają więcej niż zadrukowane kartki, mówią o korporacyjnej nędzy duchowej więcej niż setki słów.
Gdy jednym życiem, przyjacielem, powiernikiem, sensem i celem jest praca, okazuje się, że to chybotliwa i niepewna podstawa do życia. Wyświechtane, ale niezmiennie aktualne.
Wahnięcie, wychylenie z prostej linii, i nagle cały sens znika.
Przerażające, ale czy pouczające?
Bo biurowe życie stwarza pewne pozory normalności: są wspólne wyjścia na lunche, wypady niby integracyjne, zjednoczenie się w problemowej sytuacji (w sensie jak najlepszego wykonania zlecenia), przelotne romanse, pozory budowania i utrzymywania więzi. Wystarczy jednak widmo kryzysu i wszystkie te rachityczne połączenia międzyludzkie trafia szlag. Każdy staje się wówczas wojownikiem o własne przetrwanie.
Główna bohaterka, Emma, po okresie stagnacji na przygnębiającym bezrobociu, trafia wreszcie do wydawnictwa poradnikowego, gdzie przez jakiś czas walczy o pełen etat. Przez okres próbny robi wszystko, by pokazać jak bardzo jest niezbędna na zajmowanym stanowisku. Jej postawę najlepiej scharakteryzuje podobieństwo do nieskomplikowanego robota, zaprojektowanego za zadaniowość, a z czasem także przetrwanie.
Ludzie, relacje, przyszłość, przyjemności, hobby, zainteresowania nie istnieją. Jest jeden cel - zostać i utrzymać się na stanowisku.
Bez względu na koszty.
Ta książka nie zmieniła mojego życia, nie poruszyła mnie zbytnio. Jeśli jedynym efektem, który zwrócił moją uwagę są te niezapisane części stron, cóż...
Choć, początkowo, opowieść Emmy nosi znamiona atrakcyjności, to autorka nie potrafiła ich wykorzystać. Spłyciła sprawę, cały przekaz jest miałki, rozmyty, nieszczególny i niepogłębiony.
Potencjał był, ale na nim się skończyło.
Nie ma co gdybać nad rozwiązaniami, które mogłyby sytuację uratować.
Zabrakło pomysłów, a może dyspozycji?
Za to okładka bardzo dobra.
I tak powstała moja antyrecenzja: w książce tej najlepsza jest cisza niezapisanych stron i okładka.

niedziela, 5 kwietnia 2020

Karol Dickens - Notatki z podróży do Ameryki [recenzja]

Przekład: Barbara Czerwijowska
Wydawnictwo: PIW
Warszawa 1978

Uczta! 
Zachęca do niej sam początek - niezwykle barwny i dowcipny opis podróży parowcem "Brytania".
3 stycznia 1842 roku pisarz wraz z żoną wyruszył w nieznane. Dla "szlachetnie urodzonego Karola Dickensa  wraz z małżonką" zarezerwowana była kajuta, o której w domu rozprawiali od miesięcy. Rzeczywistość zdecydowanie zrewidowała wyobrażenia, zmieniając podróż w satyryczny fragment rozpoczynający wspomnienia z pobytu w Ameryce.
Początkowe rozdziały dotyczą wszystkich tych spraw, które wywarły na pisarzu niepoślednie wrażenie.
Jest więc historia głuchoniemej dziewczynki, Laury Bridgman, która za pomocą alfabetu palcowego komunikuje się ze światem. Pozostający pod wrażeniem hartu ducha i samozaparcia dziewczynki pisarz, poświęcił jej historii spory fragment wspomnień.
Odwiedzając zakłady penitencjarne, domy poprawcze Dickens jest pod wrażeniem rozwiązań tam stosowanych, które są dla niego niezwykłe ze względu na prostotę i skuteczność.
Autor podkreśla: "Chciałbym w tym (...) sprawozdaniu niedoskonałym co do formy, lecz uczciwym w słusznej intencji przekazać mym czytelnikom choć setną część tego zadowolenia, jakiego mi dostarczyły opisane przeze mnie urządzenia".
Zachwyca się więc sposobem przesłuchiwania świadków w sądzie, ale też tonem towarzyskim w bostońskiej socjecie. Z ciekawością zwiedza fabryki w Lowell, ledwo pełnoletnim mieście, w którym robotnice schludne, choć ubrane ponad stan, opłacają prenumeratę w wypożyczalni książek, a także wydają periodyk "Dar Lowellu".
Podróżując kolejną przez USA napotyka pisarz co chwilę na kolejną nowinkę, która dostarcza mu materiału do notatek.
Ta książka to po trosze pamiętnik, ale czasem też reportaż. Dickens sili się na obiektywizm, stara podać informacje, które zbiera podczas swoich podróży w sposób jak najmniej naznaczony własnymi przekonaniami i sympatiami/antypatiami.
W "Notatkach" zaskakuje Dickensa podejście do przyrody - powoduje w nim przytłoczenie, czasem wręcz strapienie. Podobnie jest z ludźmi, nie ma Dickens do Amerykanów wielkiego przywiązania - traktuje ich z życzliwością, ciekawością, ale bez większej estymy. Docenia ich życzliwość, ale też ironizuje na temat ich nieokrzesania i braków w eksperiencji.
Ta książka to naprawdę interesujące spojrzenie na ówczesny świat, a także lekcja historii obyczajów, praktyk, codzienności i rozwiązań, jakie miały miejsce w minionym dawno świecie.



środa, 1 kwietnia 2020

Arnon Grunberg - Tirza [recenzja]

Przekład: Małgorzata Diederen - Woźniak
Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2018

Jakaż ta książka jest teatralna! Myślę, że rozpisana na dramat byłaby dużo lepsza.
Każdy kolejny dialog wprost woła o inscenizację, gdyby okroić fabułę, przekształcić ją w tekst dramatyczny, pozbawić tych męczących opisów, przemyśleń, dość zgranych i płaskich, byłaby z tego naprawdę dobra sztuka.
A tak, przeładowana, szablonowa (w sensie przedstawienia i myślenia o społeczeństwie) powieść dusi nadmiarem.
Jörgen Hofmeester uosabia dostatek i spokój króla klasy średniej: praca w prestiżowym wydawnictwie, piękny dom w dobrej dzielnicy, dwie córki, akuratność i koturnowość do granic, sardynki na przystawkę i kurs sashimi na pokaz.
Z każdym kolejnym rozdziałem cała ta napuszoność traci piórka, król zostaje nagi, a ta jego nagość wcale nie jest atrakcyjna, z każdym kolejnym odsłonięciem coraz mocniej przeraża.
Okazuje, że dbałość o konwenanse, pedantyzm, drobiazgowość w kontaktach z obcymi, życie na pokaz to tylko chybotliwa fasada, za którą czai się bestia. Pomijana, uśpiona, lekceważona, która dostaje impuls pobudzający wszystkie chore, mroczne fantazje bohatera.
Na naszych oczach dokonuje się dekonstrukcja postaci, która w tragiczny, ale pozbawiony współczucia sposób obnaża własne chimery i urojenia.
Już sam fakt, że postanawia on, dla dobra córek, jak sobie tłumaczy, pozwolić wrócić do domu żonie, która zostawiła ich lata temu, jest mroczny. Czytelnik czuje, wie, że to niezgodne z rzeczywistymi myślami bohatera. Tak samo jest w przypadku pozornej zgody Jörgena na przyszłościowe plany córek - żadna nie spełniła jego oczekiwań, żadna z nich nie chce realizować wyidealizowanego planu rodziciela, ale wiemy, że budzi to w nim złość, silną, mocną, jeszcze hamowaną.
Ojciec jest zazdrosny o życie córek, które zdają się żyć w zgodzie z sobą, bez ukrytych emocji i pragnień. On sam tego nie potrafi, stąd mroczna złość na córki. Starsza, Ibi, o silnej i mocnej psychice uciekła przed nim do Francji, młodsza Tirza, ledwo co pozbierała się po chorobie i zamierza wyjechać z chłopakiem do Afryki.
Zostaje jeszcze jej pożegnalne przyjęcie...
Początkowo relacje między młodszą córką o ojcem wydają się niezwykle hipnotyzujące. To przejściowy stan, który w dalszej części kompletnie się rozsypał, autor nie dał rady dźwigać tego ciężaru. Ich wzajemna zależność, chora fascynacja ojca, skrzętnie ukrywana, później mocniej akcentowana jest dobry punktem wyjścia do budowania napięcia, jednak brakło umiejętności, pomysłów na sprawne pokierowanie tego wątku do końca.
W efekcie mamy portret ginącego, upadającego społeczeństwa zachodniej, dostatniej Europy, gdzie z nadmiaru bodźców, możliwości rozpoczyna się wewnętrzne zepsucie.
Powtarzam raz jeszcze, tekst obroniłby się jako utwór dramatyczny rozpisany na 3 akty, jako powieść zawodzi, podobnie jak opisywana przez autora kondycja białej klasy średniej.