niedziela, 29 marca 2015

Wojciech Brzega - Żywot górala poczciwego. Spojrzenie po latach [recenzja]

Na początku jest doznanie. Bardzo ujmujące, dające poczucie ekskluzywności i wyjątkowości. Książka wydana jest bardzo starannie, luksusowo. Przewracanie kolejnych jej stron jest wielką przyjemnością.
Rzecz dotyczy wspomnień Wojciecha Brzegi, górala, rzeźbiarza, twórcy mebli, pisarza, społecznika. Wyszczególnienie jego zasług nie jest moim celem, jednak nie sposób nie wspomnieć o szczególnym związku jaki łączył go ze Stanisławem Witkiewiczem ojcem, twórcą stylu zakopiańskiego. Gdyby nie Brzega, kto wie jak potoczyłyby się losy tego projektu. Wykonywał on ornamentykę, meble w tymże stylu, specjalizował się też w rzeźbie portretowej, stworzył wiele elementów ołtarzowych (zarówno figuralnych, jak i ornamentacyjnych w kościołach Zakopanego, w Zębie. Mnie urzekły również misternie wykonane góralskie szachy, jakie sprezentował samemu Żeromskiemu.
Fotografie prac Brzegi są ukoronowaniem i dopełnieniem wspomnień, które są dla mnie najważniejszym elementem książki.
Sposób w jaki pisze o górach, o Zakopanem (jeszcze z czasów przed turystycznym boomem) są pasjonujące. Wspomnienia zaczątków szkolnictwa, bibliotek, pierwsze wizyty dra Chałubińskiego są łakomym kąskiem dla miłośników górskich tematów. Niesamowite jak kiedyś wyglądał ten świat, jak wiele (i jak szybko) się zmieniło! 
Brzega ma duży talent w opowiadaniu mniej i bardziej prawdziwych historii (acz ten rozdział o gawędach!). Z wielką wprawą, niebywałą plastycznością rozprawia też o pozornie miałkich rzeczach, które dziś mają wartość etnograficzną i historyczną. Na mnie wielkie wrażenie zrobił opis góralskich tańców, w którym brał udział sam Sabała, był też Chałubiński. Jest w tym wspomnieniu ogień, szaleństwo, moc, nieskrępowanie i wolność. Trzeba mieć niezwykłą zdolność ubierania wspomnień w słowa, by w taki spektakularny sposób podzielić się nim z czytelnikiem.
Zapiski Brzegi to nie tylko opis jego losów, ale też spojrzenie na XIX wieczny świat, Zakopane, Kraków, Monachium, Paryż, a także szczegóły z biografii młodopolskich artystów, takich jak Kasprowicz czy Tetnajer, no i oczywiście Witkiewicz.
Książkę uzupełnia esej Michała Jagiełły oraz zestawienie zdjęć i fotografii dokonanych przez Helenę Pitoń.
Ta książka to wspaniała przygoda, zaspokojenie ciekawości minionych czasów, spojrzenie na wielki talent i jego czołowe dokonania, a nade wszystko zachęta do wracania i doświadczania Zakopanego i Tatr.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






piątek, 27 marca 2015

Wojciech Tochman - Dzisiaj narysujemy śmierć [recenzja]

Chcę krzyczeć, płakać, postawić pod sąd cały świat. Jak to się stało, czemu świat pozwolił na rwandyjskie masowe mordy? Brakuje mi słów, brakuje mi wyobraźni, by zrozumieć, by pogodzić się z rzeczywistością, by mieć wiarę w to, że ludzie się poprawią, że nie dojdzie już do eksterminacji. Świat przeraża, napawa strachem przed przyszłością, przecież w Rwandzie sąsiad mordował sąsiada, gdzie gwarancja, że to się nie powtórzy?
Tochman ma wielki talent w spisywaniu ludzkich losów. Siła tkwi w historii, ale też w nienachalnym sposobie opowiadania. Tochman nie próbuje zaistnieć w książce kosztem swoich bohaterów, jedynie wprowadza w świat interlokutorów, dopowiada szczegóły, tło. Zresztą bardzo trudno byłoby przebić to, o mają do opowiedzenia Rwandyjczycy. Ta książka wymaga niezmiernie mocnych nerwów, jest przerażająca, i jest to wcale delikatne określenie.
Rok 1994. Przez niemal sto dni ekstremiści z plemienia Hutu pomordowali przedstawicieli Tutsi. Zginęło kilkaset tysięcy ludzi, niektóre źródła podają ponad milion ofiar. Mieszkańcy wiosek z maczetami ścinali sąsiedzkie rodziny, tylko dlatego, że mieli tak zwane złe pochodzenie. Opisy masakry, jakie przedstawiają ocaleni przechodzą ludzkie pojęcie. Porównywanie pękającej czaszki do odgłosu rozłupywanej kapusty, serie historii o gwałconych matkach, córkach, opowieści o tych, którzy ocaleli, ale na zawsze będą nosić blizny po nieudanych (czy może nieskutecznych) ciosach maczetami, które niedługo przed masakrą rząd całymi kontenerami sprowadzał z Chin... 
Naprawdę brakuje mi słów.
Równie przerażające jest zestawienie przeszłości z przyszłością. Przecież ocaleni muszą nadal żyć. Bez rodzin, bez wsparcia finansowego, bez korzeni. Bardzo często muszą żyć obok swoich oprawców, którzy teraz po wyrokach, bądź zupełnie bez nich mówią dzień dobry, pytają o zdrowie, wrócili na dawne ludzkie tory.
Tochman dotyka wszystkich bodaj drażliwych kwestii: uciekających białych misjonarzy, braku odzewu ze strony świata, traktowania kobiet w Rwandzie, samobójstw po 1994 roku.
Po lekturze tej książki tracę wiarę w człowieka, wstydzę się za ludzkość, współczuję tym, którzy przeszli piekło na ziemi.
Nikt nigdy nie powinien tego doświadczyć. Każdy zaś powinien przeczytać to świadectwo, które musi być przestrogą, ale i krzykiem ofiar, sposobem na ich ocalenie od zapomnienia.

środa, 25 marca 2015

Swietłana Aleksijewicz - Wojna nie ma w sobie nic z kobiety [recenzja]

Mnogość historii, wielość spojrzeń na wojnę powoduje, że bardzo trudno pisać o tej książce. W głowie kłębią się myśli, każda kolejne opowieść jest mocniejsza bądź bardziej wzruszająca/zaskakująca/tragiczna niż poprzednia. Wspomnienia uczestniczek wojny krzyczą w moich myślach bijąc się o pierwszeństwo, którego przecież nie da się wyodrębnić.
Swietłana Aleksijewicz przez lata zbierała wojenne historie radzieckich kobiet. Jej książka miała wiele nieciekawych perypetii wydawniczych jeszcze przed ukazaniem. Najwyraźniej była za mocna na tamtych cenzorów, włodarzy, decydentów. Zresztą nie straciła na mocy. Mimo upływu czasu, wciąż rosnącej odległości od wojny, pozostaje wstrząsającym świadectwem o czasach i ludziach.
Niemal każda bohaterka Aleksijewicz w chwili wybuchu II wojny światowej była nastolatką, niektóre, gdy zaczynały czynną służbę wojskową miały po czternaście lat. Każda z nich to bohaterka, niezależnie od tego czy służyła w sztabie jako pisarz, czy na tyłach frontu opierała żołdaków, czy też była dowódcą plutonu saperów, snajperów, czołgistką. W pewnym momencie wojny, gdy zabrakło już młodych chłopaków, to właśnie dziewczyny rekrutowano do walki z hitlerowcami. Jedne szły z ochotą i odwagą, inne mniej. Najpierw obowiązkowe ścięcie warkoczy, pobranie szynela, potem szok, jaki wywołuje pierwsze zetknięcie z ostrzelaniem cywilów, pociągów, spaleniem bezbronnej wsi, ratowaniem rannych, których trzeba było ściągnąć z najgorętszego pola walki.
Ich przeżycia są straszliwe, zdumiewające, trudne do zrozumienia. Tym bardziej wstrząsające, że podawane czytelnikowi w surowy, pozbawiony ubarwień sposób. Sama autorka wspominała, że wolała rozmawiać z prostymi żołnierkami niż wykształconymi kobietami, które pożyczały słowa i opisy od ulubionych poetów czy też starały się nadać bardziej literackiego charakteru swoim wspomnieniom. Nieobecny jest tu patos. Nie ma miejsca na wielkie słowa i mitologizowanie postaw czy ludzi. Szczególnie interesujące są ich skojarzenia: dla niektórych wojna to kolo czerwony, dla innych zapach ziemi, chrzęst łamanych kości, tęsknota za chlebem. 
Powojenne losy żołnierek, ich sposoby na radzenie sobie z wojenną traumą, trudne powroty do życia w cywilu (jak tu znów włożyć sukienkę i pantofle i po prostu iść na spacer? Wiele z nich w lekkich letnich, kobiecych sukienkach czuło się wręcz nago) są ważnym punktem opowieści.
Trudno czytać tę książkę, ale trzeba ją przeczytać, ku przestrodze, ku pamięci. 

niedziela, 22 marca 2015

William Lashner - Z krwi i kości [recenzja]

Jak wiele znaczy rekomendacja! Nigdy wcześniej nie słyszałam o autorze tej książki, gdyby nie okładkowa pochlebna opinia Harlana Cobena, pewnie nie zwróciłabym na tę powieść uwagi. Siła w marketingu i basta!
Lashner stworzył thriller niejednoznaczny, uwikłany, pełen niedopowiedzeń. Główny bohater, Kyle Byrne żyje przeszłością, nigdy nie był wychowywany przez ojca, całe życie tęskni za nim, i tak naprawdę tylko tęsknota mu pozostaje - w wieku dwunastu lat właśnie ojciec go osieroca. To wydarzenie trwale rzutuje na jego dalsze wybory. W zasadzie wydarzenie to stygmatyzuje go i pozbawia mocy sprawczej. Przez całą swoją dorosłość boryka się z osobistym niezdecydowaniem i brakiem poczucia własnej wartości. Studiował, ale wykształcenia nie uzyskał, wciąż zmienia pracę, przesiaduje w barach, nie ma gdzie mieszkać. Wolny duch? Niekoniecznie, raczej pogubiony, pozbawiony wzorca i autorytetu mężczyzna, który kompletnie nie wie co ze sobą zrobić.
Sytuacja zmienia się wraz z i formacją o śmierci wspólnika ojca (obaj panowie byli wziętymi filadelfijskimi prawnikami). Zaintrygowany dziwnym zgonem Laszlo Totha, postanawia wszcząć prywatne śledztwo, by dociec co stało za jego śmiercią. Nie podejrzewa nawet, że ciekawość stanie się jego przekleństwem i poważnym zagrożeniem życia. Angażując się w dociekanie przyczyn śmierci dawnego wspólnika ojca, dochodzi do wniosku, że śmierć rodziciela również nie była przypadkiem, ni naturalnym procesem.
Od tej pory zaczyna się dla Kyle'a wielka przygoda, a w zasadzie to wyścig z czasem, w którym stawką jest jego życie. Co wydarzyło się wiele lat temu, co spowodowało, że giną osoby powiązane pewną tajemnicą? Tropy prowadzą do brudnego, zakłamanego i bardzo niebezpiecznego świata polityki... Czy Kyle ma tyle siły, odwagi, talentu i samozaparcia by ocalić siebie?
Lashner z wprawą opisuje mechanizmy rządzące ludzką psychiką (a w zasadzie psychiką ludzi owładniętych rządzą władzy), doprowadzając do finału, który dla niektórych może być pewnym zaskoczeniem. Zwroty akcji, nieprzewidziane sytuacje, pewien dowcip w kreowaniu głównej postaci, a także zwarta, spójna akcja, pozbawiona pobocznych wątków, gwarantują utrzymanie tempa i ciekawości czytelnika. Jak skończy się ta historia?


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





czwartek, 19 marca 2015

Kordian Tarasiewicz - Zapach świeżej kawy [recenzja]

Cudowna podróż sentymentalna do Warszawy, której już nie ma. Miejsca, ludzie, ulice, obyczaje, ceremoniały. Kordian Tarasiewicz opisuje świat swojej młodości, czasy prosperity słynnej niegdyś warszawskiej palarni kawy Pluton. Świetna lektura nie tylko dla varsavianistów, ale też miłośników pięknego, starannego języka oraz... handlowców, marketingowców, którzy mogą poznać przedwojenne (innowacyjne) metody na rozkręcenie biznesu, utrzymanie firmy na powierzchni w obliczu światowego kryzysu, a także o sposobach na trzymanie w ryzach niepokornych  (bo kombinujących na boku) pracowników. 
Dla mnie najbarwniejsze, najciekawsze i absolutnie urzekające były wspomnienia jednego z przedstawicieli handlowych (zwanych wówczas przedstawicielami - wojażerami). Pan Juliusz Bobrowski (bo o nim mowa) przywołuje czasy pierwszych automobili, którymi podróżował (rzecz jasna z szoferem) po bezdrożach Kielecczyzny, gdzie pył wapienny co i rusz zacierał silnik, w Świętokrzyskiem zaś auto zmagało się ze śliskimi, rozmiękłymi, gliniastymi drogami. Mimo to miał on doskonałe wyniki, zbieranie zamówień na prowincji dało mu tytuł super sprzedawcy.
Organizacja pracy, gusta ówczesnej klienteli, przedstawienie Warszawy z dwudziestolecia, a także okupacyjne (i nie tylko) wspomnienia pracowników dopełniają opowieści Kordiana Tarasiewicza. Barwna historia zakładu, niezbyt udane handlowe początki dziadka - protoplasty firmy, a także liczne fotografie miejsc, ludzi, a przede wszystkim produktów, etykiet, reklam, broszur, ogłoszeń prasowych są wyjątkowym świadectwem tamtych czasów. 
Książki tego typu budzą we mnie żal i tęsknotę za minionymi czasami, obyczajami, bardzo często również modą i wzornictwem, (nie wspominając o języku). Za każdym razem myślę sobie jak pięknie wyglądałaby Warszawa, gdyby nie okupacyjne zniszczenia, jak innym byłaby miastem. Wielka szkoda, pozostaje tylko ta tęsknota i wdzięczność za urzekające, czarujące książki jak ta, Kordiana Tarasiewicza.

wtorek, 17 marca 2015

Arthur Conan Doyle - Pies Baskerville'ów [recenzja]

Postanowiłam (w ramach eksperymentu), po latach powrócić do lektury Psa Baskerville'ów po to, by przekonać się jakie tym razem wywrze na mnie wrażenie. Pierwszy raz miałam z tą książką do czynienia w wieku około 15 lat, i wówczas przeżycie było głębokie i olbrzymie, obudziło we mnie łaskawość do literatury detektywistycznej, kryminalnej i sensacyjnej w ogóle.
Lektura po latach wywołała miłe reminiscencje, a także zwróciła uwagę na inne postrzeganie świata po latach. Znak czasów, nic niezwykłego. Najlepsze jest jednak to, że bez względu na wiek, doświadczenie życiowe i ukształtowanie charakteru Conan Doyle wciąż jest dla mnie nieprzeciętnym twórcą.
Sposób prowadzenia narracji, spokój, pauzy, które wnikliwy czytelnik niechybnie wyczuwa, tworzą niezwykłą atmosferę powieści, jej niepowtarzalny klimat, budują styl autora. Pomijam już postać głównego bohatera, którego to figura jest jaskrawym symbolem literackim. O Sherlocku Holmesie napisano już wiele, nie wymyślę niczego nowego, więc szkoda czasu na strzępienie języka. Genialny detektyw, o niezłomnym charakterze, zdumiewającym usposobieniu i pasjonujących obsesjach jest niedoścignionym wzorem i inspiracją dla wielu autorów. Tym razem wespół ze swym wiernym i niezawodnym przyjacielem, doktorem Watsonem podejmuje się rozwikłania rodzinnej klątwy, która od wieków prześladuje starożytny i szacowny ród Baskerville'ow. W tym celu zapuszczają się na zdradliwe angielskie bagna, gdzie pośród przenikliwych mgieł czają się na bestię, która ma dokonać przeznaczenia ostatniego z rodu Baskerville'ów. Zwroty akcji, wielkie niebezpieczeństwa, przeciwnik godny Sherlocka oraz wierne relacje Johna Watsona stanowią o atrakcyjności tej opowieści.
Doskonała rozrywka, nie tylko dla miłośników twórczości Conan Doyle'a.

poniedziałek, 16 marca 2015

Hannelore Brenner - Dziewczęta z pokoju 28 [recenzja]

Jestem w kropce. Tematyka gettowa jest mi bliska, bardzo mnie interesuje i trochę na ten temat w życiu przeczytałam. Mając porównanie z innymi historiami dzieci i młodych ludzi, którzy przeżyli obozy przejściowe, getta i obozy koncentracyjne, dochodzę do wniosku, że książka Brenner jest niewyraźna. Najprawdopodobniej potrzebuję mocniejszych opowieści (wpływ Kertesza, Edelmana, Żywulskiej, Ligockiej, Chiger), wersja soft ubrana w wyważone dziecięce pamiętniki nie przypadła mi do gustu. Przedstawienie nastoletnich lokatorek pokoju 28 w getcie w Theriesenstadt łączy się z dodaniem ich życiorysów od najwcześniejszych lat. Jest tu miejsce na przedruki pamiętników, zdjęcia prac plastycznych (najciekawszy element książki), a także listy). 
Historia ich pobytu w pokoju 28 przekazana jest tylko z perspektywy jego mieszkanek, brak tu wiadomości o funkcjonowaniu getta, nie ma szerszego tła historycznego. Dziewczęta, w miarę możliwości separowane przez dorosłych od najtragiczniejszych aspektów gettowego życia, tworzoną miały namiastkę normalności, stąd organizacja szkoły, opera dziecięca (Brundibar). Mimo swego położenia dziewczęta potrafiły śmiać się, zajmować przyjaźniami, nawet miłostkami. Uczyły się, deklamowały, śpiewały piosenki, starały spotykać z rodzicami.
Potem przyszło piekło transportów do obozów i tamtejsze przeżycia. Jednak przyjaźń pozostała. Dziewczynki zadzierzgnęły sympatie na całe życie, czego świadectwem jest tak książka.
Sposób narracji, język, prowadzenie historii kompletnie nie przystaje do moich sympatii, stąd lektura tej książki była wyzwaniem i trudnością. Styl, pomysł na fabułę są niezmiernie ważne by zainteresować czytelnika. Ja ożywiłam się jedynie przy galerii barwnych obrazów, jakie dziewczęta tworzyły w getcie. Są one tak wymowne, tak mocne, że aż poruszają i więcej mówią o odczuciach i życiu w getcie, aniżeli cała tak książka od strony werbalnej. 
Szkoda, gdyż materiał na opowieść był znakomity, kompletnie niewykorzystany,zmarnowany temat.

piątek, 13 marca 2015

Carlos Ruiz Zafón - Cień wiatru (ebook) - recenzja

Ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. Gdy czytałam ją po raz pierwszy był rok 2008 (II wydanie MUZY). Zabrzmi to banalnie, ale Cień wiatru był jak objawienie. Magiczna opowieść o książkach, pisarskich tajemnicach, zaułkach Barcelony, wielkich miłościach i przygodach dziejących się w hipnotycznych zakamarkach pięknej hiszpańskiej stolicy.
Wszystko w tej historii jest dopasowane i akuratne. Klimat miasta, niecodzienni bohaterowie, niedopowiedzenia i zagadki, a także okładka, którą swą sepiową tonacją idealnie dopasowuje się do fabuły, w pewnym sensie ją uzupełnia i wzbogaca. Patrzę na okładkę i myślę: tak, w takim kolorycie i nastroju dzieje się ta książka. 
Teraz przeczytałam Cień wiatru po raz drugi. Początkowo obawiałam się tego spotkania, mało jest książek, które potrafią utrzymać napięcie i nastrój przy kolejnej lekturze. Strach był przedwczesny i zbędny. Lektura po raz kolejny przyniosła moc wrażeń i przeżyć. Po tym poznasz dobrą literaturę!
Cień wiatru to historia  młodego antykwariusza Daniela Sempere, na którego trafiamy w momencie swego rodzaju inicjacji. Trafia on bowiem na Cmentarz Zaginionych Książek, gdzie ma wybrać jedną książkę, którą ocali od zapomnienia. Tam natyka się na tom Juliana Caraxa pod tytułem Cień wiatru. Chłopak fascynuje się książką, zaczyna też interesować się jej autorem. Z czasem zachwyt zaczyna przypominać obsesję... Dokąd zaprowadzi go ten podziw?
Autor stworzył książkę wyjątkową, nie tylko ze względu na klimat, ale też niezwykłe podejście do bohatera. Tutaj jest on w pewnym sensie medium, środkiem przekazu niezbędnym do pokazania uczuć, namiętności, uczuć, które rządzą światem do wieków, sterując ludzkimi zachowaniami, zmieniającymi historię. 
Przygotujcie się na wielką przygodę, zatraćcie się w niej.


Za egzemplarz ebooka dziękuje wydawnictwu:






czwartek, 12 marca 2015

Anna Janko - Dziewczyna z zapałkami [recenzja]

Dziewczyna z zapałkami utwierdziła mnie w przekonaniu, że poeci nie powinni zajmować się prozą. Takie doraźne wahnięcie, eksperyment z własną twórczością zazwyczaj kończy się albo śmiesznie albo smutno (bo żałośnie). Jeśli jest się w czymś dobrym, należy przy tym zostać. Kropka. Chwilowa nawet transformacja może obrócić w pył cały wypracowany latami autorytet. 
Dziewczyna z zapałkami to najlepszy tego przykład. Poetyckie spojrzenie na świat, przeobrażenia lingwistyczne, zabawy językiem i znaczeniami w tej prozie brzmią sztucznie, pretensjonalnie, wtórnie, egzaltowanie. Straszne.
Autorka opisuje tutaj rozterki Hanny, bohaterki będącej alter ego autorki. Jako młodziutka dziewczyna wyszła ona za mąż, by wyrwać się z domowych zależności. Trafia z deszczu pod rynnę - staje się solą w oku teściowej. Sam mąż, Paw, okazuje się być skrajnym pracoholikiem, maminsynkiem i w gruncie rzeczy człowiekiem zupełnie obcym, zimnym. Hanna zatraca siebie, traci serce do pisania, do własnego życia. Staje się matką, sprzątaczką, gospodynią. Tyle. Brak zrozumienia i ciepła małżeńskiego, niechęć teściowej, problemy finansowe, codzienne trudności i cierpienia powodują, że życie staje się dla bohaterki pasmem krzywd, bólu, cierpień. 
W zasadzie zwyczajne cierpienie, takie, które dotyka wiele kobiet. Odczuwanie swego życia jako klęski, brak spełnienia, dobijająca proza życia. Janko nie wnosi do tematu niczego nowego, po prostu podaje go na swój (ciężkostrawny) sposób. 
Nie wiem czy ta książka miała być autoterapią dla autorki, przestrogą, spowiedzią? Dla mnie była truistycznym bełkotem na ważne tematy. Sposób opowieści kompletnie mija się z moją wrażliwością i sposobem odbierania świata. Bardzo umęczyłam się tą manieryczną, egzaltowaną opowieścią.

wtorek, 3 marca 2015

Wojciech Tochman - ELi, Eli [recenzja]

Mało wiem o Filipinach. Do tej pory kojarzyłam je z rajskimi krajobrazami, czy niszczycielskimi tajfunami. Tochman i Wełnicki pokazali mi obraz slumsów w Manili, który to obraz powinien mnie zszokować. Fotografie, a nade wszystko nawiązujące do nich teksty wstrząsnęły mną do głębi. Rozmiar nędzy, jej format wychodzą poza wszelkie kategorie. Jak odnieść się do sytuacji ludzi, którzy pracują w marketach nie za pieniądze tylko resztki, jak zrozumieć osoby, których domem jest cmentarz, stara szafa czy po prostu ulica.
Brak opieki lekarskiej (ale w kontekście książki sfera medyczna wydaje się być zbędnym luksusem i błahostką w porównaniu z codziennymi dylematami), pracy, zarobków, a przede wszystkim jedzenia i dachu nad głową sprowadzają życie manilskich biedaków do poziomu wegetacji. 
I tak największym problemem jest jak poradzić sobie z głodem, jedni oszukują go przesypiając całe dnie, inni zaś, narkotyzując się. Rodziny są tu niemal zawsze wielodzietne, na co dzień stykające się z przemocą, agresją, bezradnością i brakiem pomocy.
Tochman pisze o pewnego rodzaju modzie, która panuje wśród zachodnich turystów, atrakcją jest dla nich bowiem tzw. True Manila, czyli projekt jednego z bezdomnych, który oprowadza spragnionych wrażeń obcokrajowców po najciemniejszych, najbardziej dziwacznych punktach slumsów. Ta podróż to zejście do piekieł. Codzienność tych ludzi, historie dzieci (głodne, bite, wykorzystywane seksualnie, okaleczane), opowieści o niewolnictwie kobiet zmuszanych do prostytucji to za dużo jak na wrażliwość zwykłego czytelnika z naszej szerokości geograficznej.
Jednocześnie nie da się przestać czytać tej strasznej książki. Tochman ma talent pisarski, potrafi zaczarować, zniewolić swoją opowieścią. W tej książce co chwile prowokuje, używa mocnych sformułowań, ironizuje, jest ostry i bezlitosny w swych sądach. Potęguje to wrażenie, dokłada emocji i poczucia gniewu, ale też bezsilności. 
Najgorsze, że to książka non fiction, choć tak bardzo chciałabym by przytoczone tu opowieści były tylko wytworem wyobraźni autora,,,
Tochman spełnił obowiązek reportera, jego książka to swoiste poselstwo w sprawie pojmowania, dostrzegania i reagowania na skrajne ubóstwo. 
Trudno zapomnieć o tej książce, trudno przejść nad nią do porządku dziennego, trudno pogodzić się z tym, że tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu na to, co dzieje się w świecie. Gorzka pigułka ubrana w świetny reportaż.

niedziela, 1 marca 2015

Daniel Tammet - Urodziłem się pewnego błękitnego dnia [recenzja]

Muszę odpocząć od tego typu książek. Postanowiłam, że ta będzie ostatnią przed baaaaardzo długą przerwą. Tym razem zmierzyłam się z historią mężczyzny dotkniętego zespołem Aspergera. 
Daniel Tammet jest brytyjskim geniuszem językowym, po części także matematycznym, charakteryzującym się wybitną pamięcią.
Tammet zna bodaj 11 języków obcych. Ponadto jest rekordzistą w wymienianiu (oczywiście z pamięci) ponad 22 tysięcy cyfr liczby pi.
Urodziłem się pewnego błękitnego dnia (niebieski kolor symbolicznie reprezentuje autystyków) to osobista relacja z rodzinnego życia autora, opowieść o dzieciństwie, czasach szkoły, próbach zawierania przyjaźni, a nawet miłości. Tammet jest osobą wysoko funkcjonującą, obdarzoną niezwykłymi zdolnościami, stąd też czytanie tej swoistej biografii jest interesujące i zaskakujące.
Z całą pewnością książka przybliża problem ludzi dotkniętych zespołem Aspergera, po trosze odczarowuje i uświadamia czytelnikom bariery jakie są ich udziałem.
Przystępny język, wyjątkowość autora, a także barwne życie jakie prowadzi, sprawiają, że książkę czyta się bardzo zręcznie, z ciekawością i pewną dozą dociekliwości.
Niejeden czytelnik po lekturze zainteresuje się zespołem sawanta, może też nabierze wrażliwości i empatii wobec tych, którzy zachowanie różnią się od większości. Tu tkwi siła książki, tu według mnie, jest jej cel.
Nasz świat jest szalenie różnorodny, obarczony wieloma dysfunkcjami, problemami, innościami. Niech ta książka będzie cegiełką dołożoną do budowy świadomego, otwartego społeczeństwa. Niech tak będzie.