Nostalgiczna okładka, a wnętrze jeszcze bardziej nostalgiczne, ale nie smutne. Studium godzenia się z żałobą, samotnością, losem. Heidi od dwóch lat próbuje poradzić sobie z tragiczną śmiercią męża. W końcu matka wysyła ją oraz jej syna, Abbota, do swojego starego domu w Prowansji, który wymaga remontu oraz nadzoru. Wyprawa techniczna przemienia się w podróż wgłąb siebie, w podróż do emocji, wyborów. Powrót do przeszłości, dziecinnych lat spędzanych na francuskiej prowincji oraz przebywanie z tubylcami, którzy mają swoją rolę w zabliźnianiu żałobnych ran, staje się początkiem nowego etapu dla Heidi.
Jak strasznie puste może być życie, jak łatwo je złamać, tego doświadcza nasza bohaterka.
Niespieszna codzienność, ubarwiona pięknem krajobrazu staje się ważną odmianą w monotonnym, dusznym życiu, które gotowe jest na nowe wyzwania, na niespodzianki, na nowych ludzi.
Można było zająć się tym tematem z większym talentem, momentami czuje się, że autorce brakowało pomysłów na prowadzenie fabuły. Bywa nudno, bywa ciekawie, jak to w życiu.
Książka bez powrotów, szybko o niej zapomnę, taka jednorazowa ta historia, jednak nie żałuję lektury, bo lubię dobre zakończenia.