W zasadzie najlepszą reakcją na tę książkę jest milczenie. Długie, wymowne, ciężkie, w moim przypadku druzgocące.
Wspominając historię XX wieku trudno spokojnie reagować na opowieść o Badenheimie. Otóż mamy wiosnę 1939 roku. Do podwiedeńskiego letniska zaczynają zjeżdżać stali bywalcy, przedstawiciele żydowskiego mieszczaństwa. Z niecierpliwością oczekują rozpoczęcia kolejnego sezonu, stałych atrakcji (takich jak festiwal muzyczny), spotkań z dawnymi znajomymi.
Pojawia się lubiany przez wszystkich doktor Schutz, który przez swoje umiłowanie płci pięknej stale popada w tarapaty finansowe. Przybywa też pogrążony w pisaniu książki profesor Fussholt, któremu towarzyszy znudzona młoda żona. Jest też polski emigrant Semicki, a także orkiestra kameralna, przygotowująca się do sezonu.
Nad wszystkim czuwa doktor Pappenheim, impresario, nie rozumiejący zupełnie, czemu zaproszeni muzycy nie odpowiadają na jego depesze i nie potwierdzają przyjazdu.
Początkowo senna i przyjemna atmosfera spotkań, gier zespołowych, miłych niezobowiązujących rozmów, przekształca się w nastrój pełen grozy i strachu. Wydział sanitarny wydał zarządzenie na mocy którego wszyscy Żydzi zostali spisani i poddani kwarantannie. Zakaz opuszczania uzdrowiska dla jednych jest nic nie znaczącą fraszką, dla innych przestrogą i początkiem rozpaczy.
Subtelnymi, zawoalowanymi figurami pokazuje autor to co nieuchronne, to, co przez następne lata znaczyć będzie żydowski los. Izolacja w Badenheimie zmieni się w getto, deportacja do Polski stanie się transportem do obozów koncentracyjnych, zaś rejestracje urzędowe wyznaczać będą przynależność do rasy panów, lub tych uznanych za nieczystych, a co za tym idzie, przeznaczonych do eksterminacji.
Początkowe nastroje kawiarniane, jedzenie truskawkowych ciastek i granie w tenisa, przechodzi w ciche rozmowy o wyznaczonym przez urzędników kraju deportacji. Kuracjusze zostają sami (sławny profesor Mandelbaum nie dostaje poparcia z uniwersytetu, nie ratują go przed wyjazdem, zaś księżna Milbaum nie potrafi obronić się tytułami, aryjskimi mężami, ni pieniędzmi), znikąd nie widać ratunku. Niektórzy próbują zdać się na los, inni na humor i dowcip, ale nastrój ciemnieje, robi się ponuro, czuć beznadzieję, grozę. Mimo wszystko poczucie to jest wciąż subtelne i ulotne, bez dosłowności.
Appelfeld jest czarodziejem nastroju. Nade wszystko jest prawdziwy. Ocalał z Zagłady. to daje mu prawo do oceniania zachowań, do wspominania dawnego świata, do opowieści o tym, narody poniżały i mordowały inne narody. Appelfeld pisze o przeznaczeniu, o wierze, która, choć beznadziejna, pozwoliła zachować człowieczeństwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz