niedziela, 18 sierpnia 2013

Georges Simenon - Śmierć Belli [recenzja]

Spencer Ashby to spokojny, starszy stateczny (jakby powiedziały Kondratiukowe Dziewczyny do wzięcia) nauczyciel historii w prestiżowej szkole średniej. Prowadzi on stabilne, monotonne, nudne dla postronnych życie, które wypełnia mu praca, a w wolnych chwilach warsztat tokarski, gdzie oddaje się pasji tworzenia. Mieszka z inteligentną i równie spokojną żoną w wygodnym domu, prowadząc dostatni żywot. Cukierkowo i mdło, nie ma co.
Wszystko zmienia się, gdy Christine, wspomniana żona Spencera, ulega prośbie koleżanki i przyjmuje pod swój dach jej dorosłą już córkę, Bellę. Po miesiącu od przeprowadzki dziewczyna zostaje zamordowana. Podejrzenia padają na Ashby'ego, gdyż tylko on był wówczas w domu z ofiarą. 
Brak alibi wpływa na stosunki międzysąsiedzkie, a także małżeńskie. Wszyscy patrzą na niego podejrzliwie, rzadko nawiązują kontakty, schodzą mu z drogi, żona stała się skryta, wycofana, oddalona.
Autor w przenikliwy sposób ukazuje sytuację człowieka pozbawionego zaufania, porzuconego przez społeczeństwo z racji zbrodni, która nawet nie została mu udowodniona. Odrzucony, pozbawiony pracy, z czasem przestaje mieć nadzieję na to, że policja odnajdzie prawdziwego sprawcę morderstwa.
Przez całą powieść współczuję bohaterowi, złoszcząc się na opieszałość władz, utratę zaufania bliskich. Wciąż mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni. I wówczas przytrafia się finał. Zadziałał jak obuch. Do tej pory szumi mi w głowie od tęgiego uderzenia, jakie na koniec zaserwował autor.

2 komentarze:

  1. Ależ mnie zaciekawiłaś tym finałem :) Koniecznie muszę przeczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten finał to dopiero musiało być zaskoczenie.

    OdpowiedzUsuń