czwartek, 3 grudnia 2020

Andrés Barba - Świetlista republika [recenzja]

 

Przekład: Katarzyna Okrasko

Wydawnictwo: Filtry

Warszawa 2020

Jakże mnie cieszą nowe wydawnictwa! Szczególnie te zorientowane na ferment, łamanie schematów i dążenie do dyskusji. Takie są warszawskie Filtry.

Widzę przed nimi świetlaną przyszłość, życzę im jak najlepiej. Mają ściśle określony profil, wiedzą czego chcą, mają świetną graficzkę, dobre tytuły, a i jeszcze posłowie do  "Świetlistej" napisał sam Piotr Paziński, którego inteligencję i oczytanie będę zawsze honorować najgłębszym reweransem. 

 Najlepszego zatem! Salve!

Do rzeczy. Barba wspaniale wkłada kij w mrowisko pod roboczą nazwą: etyka i wychowanie przyszłych pokoleń. Bierze na warsztat najmroczniejsze majaki dorosłych, którzy nagle (w powieści) tracą rezon i czują realny strach przed małoletnimi.

9-13-letni rebelianci wyłaniają się z dżungli, rozlewają się po małym (fikcyjnym, choć to nieistotne) miasteczku i kłują w oczy swoją biedą, głodem, bezdomnością. Dodatkową trudnością w znoszeniu tego nieprzyjmenego dla mieszczańskiego oka zjawiska jest nieznanym nikomu język, którym posługują się dzieci, a także łuna ogólnej szczęśliwości i wzajemnej troski, jaką wokół siebie (mimo przeszkód materialnych) rozsiewają.

Sprawy przybierają nieoczekiwany obrót, gdy mali tułacze/kloszardzi zaczynają terroryzować miasteczko. Kradzież w sklepie, zaczepianie i rabowanie staruszek, wreszcie śmiertelne ranienie dorosłego, to nie mogło pozostać bez echa.

Dorośli, w całej swej głęboko skrywanej nieudolności i bezbronności, postanawiają dalej udawać siłę, a także utrzymać pozycję dominatorów społecznych i guru od sytuacji kryzysowych. Dzieci grają im na nosie, sprytnie się ukrywając i pozwalając sobie na coraz to więcej.

Dorośli mają wiele problemów w związku z tą sytuacją: okazuje się, że władza chybocze na cienkich glinianych nogach, system pomocy społeczej nie ma pomysłu (środków też nie) na poprawę sytuacji, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że miasteczkowe dzieci zanczynają ciągnąć do małych rebeliantów. Co chwilę okazuje się, że ktoś nawiał z domu do dżungli.

Przez historię prowadzi nas kierownik Wydziału Pomocy Społecznej, po trosze obcy, po trosze obserwator, po trochę współudziałowca dorosłych. Wiemy, od początku wiemy, że tajemnicze dzieci, a była ich 32, nie żyją. Wolnym tempem, czasem z reporterskim zacięciem, czasem z psychologicznym pogłębieniem prowadzi nas ów kierownik przez senne miasteczko na skraju dżungli.

Zazdrość (nigdy nie wyartykułowana) o dziecięcą wspólnotę, strach przed buntem i pożegnaniem starego porządku, a także ponura konstatacja, że to co napędza życie w miasteczku, niewiele ma wspólnego ze wspólnotą, chyba, że z wybiórczą wspólnotą interesów.

Autor wymierza palec w domorosłe i fałszujace rzeczywistość porządki dorosłych, dając dla przeciwwagi świetlistą republikę, z góry skazaną na zagładę. Cynizm dorosłych nie ma bowiem granic.

Bardzo lubię takie szarpanie czytelnika, zmuszanie go do refleksji i przyznanie się do winy, bo, po lekturze książki, ciekawa jestem, ile osób stanęłoby po stronie dzieci, a ile po stronie starego porządku?

Ile osób przyłożyłoby rękę do zagłady republiki, ile zaś miałoby w sobie tyle odwagi, wyobraźni, samozaparcia, by podążać za nowym?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz