Warszawa 2016
Fiedorczuk nie odnajduje, nie odkrywa Atlantydy. Nie tworzy powieści. Nie zgadzam się też z zawartą w posłowiu informacją jakoby jej debiut był z pogranicza reportażu.
Jak pokochać centra handlowe jest dla mnie problematycznym utworem, w sensie sklasyfikowania go, ubrania w gatunek. Zresztą, ta książka wcale go nie potrzebuje.
Bo nie przynależność jest ważna. Istotne jest to, co ma do powiedzenia autorka. Jej bohaterka jest zmęczoną życiem, młodą jeszcze kobietą, która nie ma mieszkania, nie ma dobrego samochodu, pracuje na tzw. umowie śmieciowej, zarabiając marne pieniądze. Ma jednak kochanego męża, jest w ciąży. Gdy pojawia się dziecko, a z nim baby blues, dziewczyna stara się zapanować nad nową sytuacją i chaosem, jaki zjawia się wraz z nią. Nowy człowiek, obowiązki, nowe życie, nowe zmartwienia. Macierzyństwo nie jest sielanką, wiedzą to wszyscy, a ci, którzy decydują się o tym powiedzieć głośno, wciąż spotykają się z ostracyzmem.
A przecież posiadanie dziecka to nie tylko uroczy obrazek uśmiechniętej rodziny siedzącej na pastelowej kanapie, czystej, świeżej, idealnie wpasowanej w wysprzątaną scenerię designerskiego salonu. Tak naprawdę to bałagan, przypalona zupa, płaczące dziecko, pieluchy, sterta prasowania, rozczochrana matka, która znajduje dla siebie czas dopiero koło południa. Antysielanka.
Choć ten ponury obrazek to tylko część całości, jednak istnieje, ma się dobrze, i nie ma co negować, czy ukrywać tej prawdy.
Fiedorczuk pokazuje zagubienie młodej matki, nawrót depresji, która towarzyszyła jej jeszcze przed narodzeniem dziecka. Mierzenie się z trudami codzienności (ściśle wyliczone pieniądze na zakupy w dyskoncie, zwiedzanie galerii handlowych w których dziecko odurzone światłami, zapachami, muzyką, wycisza się), umykająca relacja z partnerem, problemy z pracą (redukcja stanowiska matki wracającej po macierzyńskim), poczucie samotności, pustki.
Wszystko to prawda. Kto ma zamiar oburzać się na tę książkę jest zwyczajnie głupi i pozbawiony wyobraźni.
Nie uważam wcale, że to wielka, zmieniająca życie książka. Fiedorczuk nie ma swojego indywidualnego stylu. Czytając przychodziły mi na myśl narracje Chutnik, Masłowskiej, czasem jak Shuty czy Karpowicz. Nic nowego, nic nadzwyczajnego, a jednak jest moc. Wszystko przez jednostkową historię zagubionej, zmęczonej, osamotnionej przez samą siebie matki Polki, która nie ukrywa swoich wad, bo ma niemal tylko je.
To nie literatura, to wyznanie, mocne i dosadne, potrzebne, dla niektórych może terapeutyczne. I dobrze.
Zachwycano się tą książką w Tygodniku Kulturalnym, że niby definiuje pokolenie. Mnie jednak Twoja recenzja bardziej się podoba.
OdpowiedzUsuńWypożyczę ją od koleżanki, jej się bardzo podobała.
OdpowiedzUsuń