Warszawa 1971
Uwielbiam wspomnienia aktorów. Najbardziej ze względu na anegdoty ze sceny. Kreczmar znakomicie w tym temacie.
Wspomina między innymi własne początki, gdy uciekał wzrokiem przed publiką - zarówno z tremy, jak i z ... obawy przed zezem do którego miał skłonność.
Kreczmar przypomina, że fatalne reżyserskie pomysły (koszmarne angażowanie psa w jednej ze sztuk Och-Teatru) z umieszczaniem na scenie zwierząt, mają długie tradycje. Sam grał w sztuce Władysława Anczyca "Kościuszko pod Racławicami" znienawidzoną przez siebie postać mdłego amanta, który dodatkowo krążył po scenie na białym koniu. Zwierzę na próbie generalnej, znudzone przeciągającą się akcją zmiotło ze sceny fragment scenografii.
Kreczmar co chwilę sypie anegdotami i ważnymi dla siebie wydarzeniami. Okazuje się, że "Pigmaliona" Shawa grali w latach 30. 133 razy, co i dziś oznaczałoby wielką popularność.
Wspomina on w pewnym momencie swoje zetknięcie z Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, która przychodziła na próby własnej sztuki "Zalotnicy niebiescy", w której to sztuce Kreczmar grał Porucznika Kobuza. Jakież było jego rozczarowanie osobą wielkiej poetki. Otóż autorka eterycznej poezji była tylko "obrazem mieszczańskiego wyglądu starzejącej się kobiety". Pewnie dlatego wszyscy zaangażowani w sztukę aktorzy nazywali ją "ciocią Jasnorzewską".
Jest też króciutkie wspomnienie Ireny Solskiej, którą oglądał z widowni w "Zbrodni i karze", gdzie grała ona Katarzynę Iwanownę. Patrzenie na wielką aktorkę było jak "muśnięcie powiewu wielkiej sztuki aktorskiej".
Warto też wspomnieć Arnolda Szyfmana, wspaniałego dyrektora i reżysera teatralnego. We wspomnieniach Kreczmara jawi się jako prężny artysta, goniący wciąż za sukcesem frekwencyjnym, a co za tym idzie - finansowym. Był świetnym przykładem na to jak od wielkich ambicji artystycznych przechodziło się do mozolnej walki o powodzenie i trwanie danej sztuki.
Ważnym elementem wspomnień są wspaniałe fotografie dokumentujące ważne dla autora role. Zwracają uwagę bajecznymi pozami, kostiumami, scenografią (jak choćby ta ze "Snu nocy letniej" w reż. Leona Schillera).
Nie brak wspomnień najbardziej dekadenckich spektakli w których brał udział, tutaj prym wiodą "Dziady" Schillera, które były bardzo kosztowne ze względu na doangażowanie aktorów, tłum statystów i orkiestrę (od razu stanęły mi przed oczami 14-godzinne "Dziady" Michała Zadary sprzed kilku lat). Inna rzecz, że w XX - leciu międzywojennym aktorzy grający w sztukach współczesnych występowali we własnych frakach lub smokingach, było to dla marnie zarabiających adeptów sztuki nie lada wyzwanie. Tylko sztuki kostiumowe, historyczne doposażane byłī w "państwowe" kostiumy.
We wspomnieniach Kreczmara pojawia się sam wielki Edward Gordon Craig, który swego czasu odwiedził Warszawę. Zasiadł on w teatralnej loży z Schillerem i oglądał "Judasza", by podziwiać 60. lecie pracy twórczej znakomitego Ludwika Solskiego. Po spektaklu powiedział ponoć, że to fenomenalne grać tyle lat i wciąż tak źle...
Kreczmar chwali w swoich wspomnieniach Jarosława Iwaszkiewicza, którego "Lato w Nohant" grano jak na tamte warunki bardzo długo, bo ponad pięć miesięcy. Uważano ogólnie Iwaszkiewicza za pełnego humoru i wzruszająco gościnnego.
W końcowej części wspomnień poświęca autor wiele miejsca swemu dyrektorowi, Arnoldowi Szyfmanowi. Pisze o Szyfmanie "dnia codziennego": troszczącego się o teatralne gospodarstwo, nerwowego, ruchliwego, nieustannie czujnie kontrolującego pracę i każdy szczegół w teatralnej machinie. Wszystkie składowe dzieła teatralnego były dla niego jednakowo ważne, żądał więc od współpracowników, poprawiania niedociągnięć - od aktora do teatralnego krawca. Cechowała go żelazna wola, chłód, trzeźwy obiektywizm, co nie przysparzało mu przyjaciół. Oddawał się pracy, trudnym zadaniom, toteż w teatrze Szyfmana wszystko szło jak w zegarku, organizacja pracy była wzorowa.
Zaskoczeniem było dla mnie... wspomnienie Zbyszka Cybulskiego. Kreczmar przyznaje, że początkowo miał o nim jak najgorsze zdanie i kiepskie relacje, jednak z biegiem czasu objawił się mu jako inteligentny, nonkonformistyczny talent obserwacyjny.
W końcowej części wspomnień pisze też Kreczmar o wartości metody Stanisławskiego, o tym, co z jego spuścizny jest trwałe i aktualne. Rozważa też aktualne (stan na 1964 rok) problemy aktorstwa i teatru, próbuje analizować polską sztukę aktorską powojenną, a także odnosi się do metody Grotowskiego (choć jak sam podkreśla w sposób "nieuczony").
I już zupełnie na finał daje Kreczmar wskazówki do gry aktorskiej, czerpiąc ze swego bogatego repertuaru. Posiłkując się własnymi rolami, np. Fantazego czy Horsztyńskiego, daje rady dotyczące warsztatu i przygotowania do ról.
Niezwykłą podróżą są wspomnienia Kreczmara, pokazują przede wszystkim trudy i radości aktorskiego fachu, ale też dają wiedzę o dawno minionych ludziach i obyczajach, Niezwykle cenna lekcja dla tych, którzy potrafią poddać się refleksji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz