Wołowiec 2016
Staram się być ostrożną w ocenie. Główkuję jakich słów użyć, jak opisać to co przychodzi mi do głowy po przeczytaniu książki. Z jednej strony bardzo cenię temat, cieszę się, że ktoś pochylił się nad maluczkimi, zapomnianymi przez świat i ludzi, którzy porzucili wszystko co mieli (a nie było tego dużo), by spełnić wolę imperium i uchronić się przed przepowiednią zagłady.
Z drugiej strony Prymaka-Oniszk reprezentuje ten rodzaj reportażu, jaki wywołuje u mnie sprzeciw. Nie sympatyzuję z aktualnym polskim trendem reportażowym. Równoważniki zdań, zdania proste, urywane, cięte. Brak literackiego sznytu, pomysłu, czuję, że każdy pisze od raz przyjętego szablonu. Wrażenie sprowadzone do zastanawiania się co byłoby za tym nagłym przecięciem, wyciszeniem. Ćwiczenie tyleż nużące, co irytujące czytelnika.
Mylą mi się nazwiska, tytuły, bo niemal każdy współczesny polski reportażysta pisze tak samo. Gdzie nie spojrzysz tam ten sam pomysł na pisanie.
Dla porównania podam wspaniałą, niezwykle poetycką, pełną wrażliwości, językowego pietyzmu i staranności książkę Martína Caparrósa (który ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nie zdobył nagrody im. Kapuścińskiego, podobnie mieli studenci Uniwersytetu Wrocławskiego, którzy uhonorowali go swoją nagrodą), który o Głodzie pisze przejmująco i nieszablonowo, dojmująco i pamiętliwie. Cóż. Gusta i guściki.
Wracając do Bieżeństwa. Przywrócenie tematu - wielka sprawa, odnalezienie jakichkolwiek materiałów opisujących tamtą Odyseję - brzmi nieprawdopodobnie. Za autorką benedyktyńska wręcz praca, wiele też osobistych wzruszeń (w końcu to rodzinna historia). Tym bardziej trudno mi pisać, rozdzielić to co osobiste od tego czym powinien być reportaż.
Uciekinierzy, bieżeńcy padają ofiarą wojny. Rosyjskie wojsko cofające się z frontu ciągnie za sobą mit niemieckich okrutników, którzy palą i gwałcą, mordują i bezczeszczą. Prawosławna polska ludność spod Lublina, Łomży czy Chełma, zachęcana przez lokalnych batiuszków pakuje na wozy pierzyny, wyprzedaje inwentarz, by ruszyć na bezpieczny wschód, gdzie nie sięgną germańskie macki. Nie są świadomi, że po drodze czeka ich znój, głód, choroby, a często też śmierć.
Nim dotrą do mniej lub bardziej żyznych rejonów Rosji, utracą wszystko co miało dla nich znaczenie, w tym także poczucie bezpieczeństwa, nadzieje, tęsknoty.
I, choć znajdą się tacy, którzy zaśmieją się nad gustami bieżenców (długo nie potrafili przekonać się do białego, pszennego chleba - przywykli do gliniastych, czarnych bochenków, nie umieli pogodzić się z codziennością świątecznego dla nich rodzaju pieczywa. Tak samo było z pomidorami - długo wzbraniali się przed nimi jako substancją niejadalną).
Tygodnie wyczerpujących wędrówek, bez jedzenia, wody, z padającymi, wycieńczonymi zwierzętami są codziennością uchodźców. Choroby i wysoka śmiertelność dzieci, masowe groby wyrastające przy rogach znaczą wędrówkę przesiedleńców. I tylko czasem któryś lokalny mużyk, czy też wielkopański małomiasteczkowy komitet dobrze sytuowanych pań z towarzystwa wyjdzie na drogę zrobić sobie pamiątkową fotografię z ludzką lawą.
Szybko pojawiają się komitety pomocy, reporterzy, kotły z zupą, ale to wciąż zbyt mało, by ocalić wszystkich.
Tragedia bieżeńców to nie tylko droga do Rosji, gdy upada carat, rewolucyjna zawierucha zmusza większość do powrotu do starego kraju...
Ogrom wysiłku, tragedii, poświęcenia, ale i samozaparcia jest niewyobrażalny. Przy braku środków, komunikacji, pośród walk i wielu niebezpieczeństw czyhających z każdej niemal strony, zdziesiątkowani bieżeńcy wracali w swoje strony. Exodus.
Zgadzam się z Tobą, że reportaż też trzeba umieć napisać.
OdpowiedzUsuń