środa, 19 grudnia 2018

Małgorzata Rejmer - Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Jak dobrze czyta się Rejmer! Wie o czym pisze, robi to z wyczuciem i sercem. Nie ściga się z własnymi bohaterami, nie próbuje wybić się ich kosztem, jest korną słuchaczką, która w zręczny sposób opracowuje ich historie, powodując rosnącą ciekawość czytelnika.
Ma warsztat, talent pisarski - już się cieszę na kolejne książki autorki. Podejrzewam, że będą jeszcze lepsze.
Cytat jest konieczny: "Był sobie raj, stworzony w najsłuszniej socjalistycznym kraju na świecie. Gdzie wszystko należało do wszystkich i nic nie należało do nikogo. (...) Gdzie do każdej wsi docierały prąd, autobus i propaganda, ale zwykły obywatel nie miał prawa do własnego samochodu ani do własnego zdania".
Rejmer pisze o Albanii czasów Envera Hoxhy - okrutnego dyktatora, który doprowadził kraj do skrajnej izolacji poprzez agresywną politykę wewnętrzną (krańcowy terror) oraz systematyczne zrywanie z kolejnymi komunistycznymi państwami współpracującymi.
Hoxha był trwożnym i niepewnym siebie despotą, który za każde błahe podejrzenie o jakąkolwiek niestosowność skazywał na ciężkie więzienie bądź śmierć.
Albania miała dyktatora otoczonego iście stalinowskim kultem - z pomnikami z brązu i opasłymi tomami jego mądrości, straszącymi z każdego niemal regału.
Do więzienia można było iść literalnie za wszystko: ktoś skrytykował wodniste pomidory (oznaczało to obrazę płodów rolnych przewspaniałej Albanii), ktoś inny doniósł o tym partii. Za denuncjację dostał kilka paczek papierosów, a krytykant kilka lat tortur w więzieniu.
Brzmi nieprawdopodobnie?
Skarga na gliniasty chleb kończyła się tak samo. Do więzienia na długie lata szło się na przykład za posiadanie wujka wykładowcy (który w danym momencie padł ofiarą czystek wśród inteligencji).
Relacje tych, którzy przeżyli udrękę kazamatów są wstrząsające, uderzające. Trudno uwierzyć, że w II połowie XX wieku wciąż możliwe są podobne historie. 
Książka Rejmer pogłębia wiedzę o komunizmie, pokazując jak wyglądał ten europejski, całkiem niedawny, gdzie izolacja była tak wielka, że nawet greckie śmieci, które przynosił na albańskie wybrzeże przypływ, były dla ludzi skarbami. 
Niezwykle wymowne są też opowieści ludzi, którzy spotykali swych oprawców już po 1991 roku, gdy w Albanii zmienił się ustrój. Co znamienne, przeszłość nie została osądzona, winni nie ponieśli kary. Wciąż chodzą beztrosko po ulicach. Niejeden z bohaterów mijał się z niegdysiejszym bestialskim strażnikiem więziennym, który dziś macha na powitanie lub z sędzią, który skazał go na długie więzienie.
Niemal każdy z oprawców czuje się jedynie narzędziem w rękach dyktatorskiej machiny, nie czuje jednostkowej, osobistej winy za zło jakie wyrządził.
Jak wyjść zwycięsko z takiego spotkania?
Jak żyć po koszmarze prześladowań, zdrad, gdy najlepszy przyjaciel donosił na przyjaciela, gdy żona wydawała męża?
Niewysłowiona rozpacz, smutek, zdumienie.
Pustka.

środa, 12 grudnia 2018

Nicole Krauss - Historia miłości [recenzja]

Przekład: Katarzyna Malita
Wydawnictwo Świat Książki
Warszawa 2006

Kolejne moje literackie rozczarowanie. Tym razem połakomiłam się na blurb Susan Sontag. Ech.
Gdy siadasz do książki z przekonaniem (nim w ogóle udało Ci się przebić poza okładkę), że jest wspaniała i niezapomniana (bo tak krzyczą okładkowe zapewnienia wielkich nazwisk), może się okazać, że wszystko to nieprawda. I wówczas po głowie kołaczą się myśli: co ze mną nie tak? czemu nie umiem docenić dzieła, które urzekło tych ważnych z okładki?
Siedzę i głowię się nad własnym brakiem wrażliwości, zrozumienia i może empatii też?
Wszystko brzmi mi w tej książce tanio, miernie. 
Czasem wydawało się, że wątek nastoletniej Almy ratuje sytuację, jednak tylko do czasu.
Rzecz w tym, że autorka chciała opowiedzieć trzy różne historie, które łączy jedna książka "Historia miłości".
Mamy więc jej autora, człowieka, który za autora się podaje, a także nastoletnią czytelniczkę, która próbuje odkryć kim była główna bohaterka Alma, na cześć której sama otrzymała imię.
W międzyczasie dostajemy fragmentaryczne i bardzo delikatne napomnienia o polskim dzieciństwie autora "Historii miłości", który cudem uniknął losu swej rodziny, która zginęła w Holocauście. Poznajemy też jego nowojorskie losy, codzienne życie starego już i nieszczęśliwego człowieka, który wciąż nie potrafi zapomnieć o ukochanej Almie.
Drugi wątek (dotyczący człowieka podszywającego się pod autora "Historii miłości") jest słabszy, gorzej nakreślony, potraktowany trochę po macoszemu. Autorka nie pochyla się nad tą postacią, jest wobec niej bardziej oschła, wątki tracą równowagę, sama powieść również.
Jest i trzecia część, po której najwięcej sobie obiecywałam ze względu na nastoletnią Almę, która szukając prawdy o bohaterach powieści, stara się także ułożyć życie swej wcześnie owdowiałej matce. Zza kart powieści wychyla się historia samotnej, zagubionej nieco dziewczyny, która przeżywa pierwsze zauroczenia, rozczarowania, ale też ma w sobie wiele pasji i chęci do odkrywania świata.
Niestety, im bliżej finału, tym gorzej autorka radziła sobie z pociągnięciem tego wątku, przez co (wzorem dwóch poprzednich) traci on tempo i sens, stając się niedokończonym, niewyjaśnionym, trochę niepotrzebnym.
Jest amerykańska pogoda ducha, która próbuje podszyć się pod słowiańską melancholię (niemal wszyscy bohaterowie tej powieści do polscy Żydzi), co wypada dość niemrawo, czasem nierzetelnie, nieprawdziwie.
Czuć maliznę.
Czemu Sontag się zachwyca?

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Katarzyna Boni - Ganbare! Warsztaty umierania [recenzja]

Wydawnictwo Agora SA
Warszawa 2016

Marzec 2011 roku był dla Japonii katastrofalny. Trzęsienie ziemi, potężne tsunami, skażenie promieniotwórczymi substancjami, które wydostały się do środowiska w wyniku awarii elektrowni atomowej Fukushima. A do tego dziesiątki tysięcy ofiar śmiertelnych, pełne tragedii historie ocalałych, osieroconych, którzy nie umieją pogodzić się ze stratą najbliższych.
Jedni rzucają się wir wolontariatu, pomagają innym ocalałym, odbudowują firmy i zakłady, by dać pracę. Inni robią kursy dla nurków, by w głębinach oceanu odszukać szczątki lub pamiątki po zmarłych.
Są i tacy, którzy rozmawiają z duchami, widzą duchy dzieci wsiadające do szkolnego autobusu, zamawiające taksówki na ulice, których już nie ma.
W ogóle, silnym akcentem książki są same rytuały pogrzebowe, a także związek między światami żywych i zmarłych, wciąż obecnych. Dla Japończyków ważne jest, by móc pochować prochy swoich zmarłych, jednak tsunami wielu z nich odebrało tę możliwość. Wierzą, że tylko ten rytuał pozwala przejść na drugą stronę, również duszy.
Boni pokazuje jak Japończycy radzą sobie z własnymi demonami: raz to budka telefoniczna do rozmów z umarłymi, innym razem rodzaj medium, przez które można poczuć obecność zmarłych.
Tragedia tsunami, choć tak wielka i pojemna, jeśli chodzi o reporterską robotę, nie jest jedynym tematem poruszonym przez autorkę. Aż dziw, że autorka chciała łączyć ten temat z innymi.
Sięga ona bowiem również po awarię elektrowni atomowej, opisując wydarzenia sprzed 7 lat, która poskutkowała (dla mieszkańców skażonych terenów) wykluczeniem i napiętnowaniem.
Zarówno ofiary żywiołów, jak i wypadków związanych z działalnością człowieka muszą radzić sobie z odrętwieniem i samotnością. Boni próbuje pokazać jak różne oblicza mają te stany.
Japończycy bardzo różnią się od Europejczyków w tej kwestii, autorka pokazuje jak bardzo są różni w konstatowaniu tragedii.
Czytelnicy zachwycają się książką "Ganbare!" na pierwszy plan wysuwając niezwykłą wrażliwość i empatię autorki, która poprze liczne pytania retoryczne pokazuje miejsca niedopowiedziane, sytuacje, których nie da się inaczej skomentować. 
Nie podzielam zachwytów.
Boni ma warsztat - wystarczy spojrzeć do jej biografii i wykazu skończonych szkół . Jednak brakuje tu lotności, nerwu, iskry bożej, która spowodowałaby, że zaczęłabym  wierzyć jej pisarstwu.
Czasem wydawało mi się, że stylizuje swoje wypowiedzi na pisarstwo Aleksiejewicz, innym razem widziałam Tochmana, nigdzie nie dopatrzyłam się autorskiego stylu Boni.
Autorka może być sprawnym rzemieślnikiem. Ale tylko (lub aż) rzemieślnikiem. Na razie naśladuje styl innych. Nie tędy droga.

niedziela, 9 grudnia 2018

George Saunders - Lincoln w Bardo [recenzja]

Przekład:
Wydawnictwo Znak
Kraków 2018

W gąszczu zachwytów i fascynacji twórczością Saundersa próbuję się odnaleźć z moim rozczarowaniem.
Powieść tę traktuję jak ćwiczenie stylistyczne, nużącą rozgrywkę z czytelnikiem, w której ceną są jego uwaga i cierpliwość. 
Zaczyna się dobrze, jest interesująco, wytrzymuję formę.
Jednak po kilkudziesięciu stronach tego (bądź co bądź) wyjątkowego szablonu jaki stosuje autor jestem znudzona i rozczarowana. 
Ileż można?
Czuję, że autor dobrze się bawi i rozwija swoje literackie eksperymenty. Zmienia sposób narracji, styl wypowiedzi, gatunki, bawi się konwencją. I już. A gdzie historia? Przemyka w pojedynczych wypowiedziach (każda utkana z innej estetyki, formy, kolorytu), ale to jednostkowe zakusy.
Irytujące były fragmenty/wypowiedzi/przemowy postaci stylizowane na archaiczne. Wypadło to pretensjonalnie i manierycznie. Nieznośnie po prostu.
Jednak wciąż czuć dobre samopoczucie autora.
Osią opowieści jest śmierć syna prezydenta USA. Wokół szaleje wojna, giną na niej tysiące amerykańskich obywateli, których masowe (a co za tym idzie) bezimienne umieranie zestawia się we śmiercią ukochanego syna Abrahama Lincolna. Cierpienie rodziców - niezmierzone i ponadludzkie świadomie zestawia się z cierpieniem i stratą jaką ponosi narów. Jakże różne są to sytuacje!
Sam Lincoln odwiedza grób syna, jest tam wówczas obserwowany przez duchy, zawieszone między światami.
I tu od razu nasuwa się podobieństwo do mickiewiczowskich "Dziadów", gdzie duchy również konstatowały swoje ziemskie relacje. 
Saunders podkreśla przede wszystkim problemy wynikające z nierówności społecznych, rasizmu, nienawiści, sięga po duchy, które to problemy wciąż trawią cmentarnych bohaterów, a raczej to, co z nich zostało.
Trudno tu jednak o generalizowanie i wysunięcie ze skarg i gwaru duchów jakąś uniwersalną prawdę. 
Dla większości czytelników ta powieść to przebłysk geniuszu, dla mnie zabawa literacka, której stawką jest dobrnięcie do końca bez znużenia. 

sobota, 8 grudnia 2018

Joanna Kuciel - Frydryszak - Iłła. Opowieść o Kazimierze Iłłakowiczównie [recenzja]

Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2017

Początkowo dawkowałam sobie tę książkę, tak bardzo chciałam, by lektura starczyła mi na dłużej. Później, gdy Iłła zawitała do Warszawy, zaczęła pracować w MSZ-cie, później pracowała dla Piłsudskiego moje ożywienie się zmniejszyło, i tak już do końca stopniowo malało.
Najbardziej zainteresowało mnie samo jej pochodzenie, dzieciństwo, młodość, czas studiów, buntu, ucieczka do Petersburga, kontakt z sufrażystkami, a wcześniej rozdzielenie z siostrą, perypetie z rodzicami (ach ta romantyczna opowieść o Zanie).
Zaczyna się niezwykle interesująco - Wilno, koniec XIX wieku, Barbara Iłłakowicz, nauczycielka muzyki i języków rodzi drugie dziecko żonatemu kochankowie, którym jest Klemens Zan, szanowany wileński adwokat, ojciec trójki dzieci (z prawowitego łoża), syn słynnego Promienistego - Tomasza Zana.
Iłłakowiczówna bardzo długo ukrywała przed światem swe pochodzenie - zgodnie z ówczesnymi normami, jako nieślubne dziecko była pohańbiona. I, choć kilkukrotnie odnosiła się w swej twórczości do "dziadka promienistego", niewielu wiedziało o jej pochodzeniu.
Rodzice i ich historia jest fascynująca. Późniejsze, zawiłe losy Kazimiery i jej starszej siostry Barbary są równie intrygujące. Młodość Kazi upływa na Inflantach, pod czujnym okiem matki Zofii, czyli hrabiny Zofii Buyno z Plater - Zyberków.
Czas buntu, ucieczki z domu, próby zagrażające zdrowiu i życiu, nauka we Fryburgu, Genewie, Oksfordzie (walka o prawa wyborcza kobiet), Krakowie - oto fragmenty burzliwej mapy młodości bohaterki.
W czasie Wielkiej Wojny jest siostrą miłosierdzia, gdzie na frontach widziała cały bezsens i okrucieństwo wojny.
Jej życie to swoista sinusoida - bardzo trudne momenty przeplatają się  z momentami pomyślności. Tak jest w dwudziestoleciu międzywojennym, epoką uszytą wprost na marę Iłły: uzdolniona, znająca języki emancypantka zdobywa pracę referendarza w MSZ. Debiutuje też jako poetka, współtworzy znamienitą grupę literacką Skamander.
W międzyczasie jest też uczestniczką historycznych tragedii: jest przy śmierci prezydenta Narutowicza, to ona zamyka mu oczy i przewiązuje głowę szalem.
Mąż Marii Dąbrowskiej dostrzegał w Ille srebrzysto - srebrną poświatę. Czy była to według niego swoista duchowość, melancholijny nastrój czy też chłodną szlachetność, tego się już nie dowiemy.
Co ciekawe, nie traktowała swojej poezji jako misji czy wiodącego nurtu w życiu, poezja była dodatkiem do życia urzędniczki. Czasem z przekorą mówiła, że nie mogłaby żyć bez muzyki, bez poezji już tak.
Doceniali ją wszyscy wielcy tamtych czasów: Iwaszkiewicz, Tuwim czy Lutosławski, który do jej pieśni ("Morze", "Wiatr", "Zima", "Rycerze", "Dzwony cerkiewne") skomponował muzykę.
Na wyraźną prośbę marszałka Piłsudskiego została osobistą sekretarką ministra spraw wojskowych.
W czasie II wojny przebywała w Rumunii, później, po wielu perypetiach wróciła do Polski, znalazła się w Poznaniu, gdzie do końca życia mieszkała w sublokatorskim mieszkaniu u pp. Żyndów.
Cały czas borykała się z dużymi problemami finansowymi, brakiem pracy, musiała szukać uczniów, by prowadzić korepetycje z języków. Zajmowała się trudną sztuką przekładu (jej "Anna Karenina" do dziś jest przykładem świetnej roboty translatorskiej)
Autorka biografii pokazuje Iłłę wielotorowo: zarówno jako uosobienie przekory, osobę o twardych, niezmiennych zasadach, silnym charakterze, osobie ekscentrycznej, ale mocno zapadającej w pamięć.
Iłłakowiczówna żyła 94 lata.
Całe lata borykała się z wczesnym sieroctwem, poczuciem winy wobec przybranej matki, niezrozumieniem i ciągłymi animozjami ze starszą siostrą.
Całe życie samotna, walcząca z przeciwnościami losu, biedą, brakiem oparcia, jednocześnie była bardzo trudna we współpracy, szalenie wymagająca wobec współpracowników i znajomych.
Przeszła bardzo wiele: rewolucje, wojny, częste zmiany władzy, bieda, ciągłe próby odnalezienia się w coraz to nowych i bardziej skomplikowanych warunkach geo-politycznych.
Ille także trudno było odnaleźć się w szalonych nurtach XX-wiecznej historii. Żyła zarówno w czasach sanacji, wojen, komunizmu, obserwowała strajki poznańskie (uwieńczone poruszającym wierszem), stan wojenny. Te czasy to stanowczo za dużo jak na jedno pokolenie.
Autorka biografii znakomicie podkreśla wszystkie te niuanse, dając obraz skomplikowanej bohaterki i niezwykłych czasów, w których przyszło jej żyć.

piątek, 30 listopada 2018

Haruki Murakami - Śmierć Komandora. Metafora się zmienia [recenzja]

Przekład: Anna Zielińska - Elliott
Wydawnictwo Muza SA
Warszawa 2018

Wydawnictwo (na szczęście) nie kazało długo czekać na drugą część "Śmierci Komandora". Pierwsza (tu recenzja) część tej onirycznej, zagadkowej historii rozbudza apetyt i ciekawość czytelnika, domagającego się nie tyle rozwikłania i uzasadnienia sytuacji, które mają w powieści miejsce, ale prowadzenia i kontynuowania tej niezwykłej opowieści.
Drugi tom to ciąg dalszy historii tokijskiego portrecisty, który po zdradzie żony przenosi się w góry, gdzie korzysta z pracowni pewnego starego, umierającego malarza.
Skupiając się na pracy, zgłębia coraz to nowe obszary sztuki malarskiej, próbując odstawić portrety. Te jednak, wciąż są jego znakiem rozpoznawczym i zdecydowanym faworytem, jeśli chodzi o przynoszenie malarzowi dochodów.
Pierwszy tom kończy tworzenie portretu 13-letniej dziewczynki, uczennicy malarza, który ulegając pewnym sugestiom, decyduje się stworzyć pierwszy w swej karierze portret kobiety. Postać modelki artysty, Marie Okikawy jest dla tego tomu kluczowa pod wieloma względami. Rozstrzyga wiele kwestii, dla innych jest zaś swego rodzaju punktem zwrotnym. 
Malarz jako narzędzie w rękach losu stara się jedynie zrozumieć i przetrwać całą nawałnicę zdarzeń, których staje się czynnym uczestnikiem.
Zamieszkując w domu starego mistrza Tomohika Amady, myszkując w jego rzeczach, naraził się bowiem nasz bohater na pewne niedogodności. Zdaje się, że sam wzbudził lawinę, która przetacza się przez cały drugi tom powieści.
Wiele wątków z pierwszego tomu znajduje wyjaśnienie, wracamy wraz z bohaterami do lat 30. XX wieku, gdy w Europie był pan Amada, poznajemy jego rodzinne tajemnice, genezę powstania "Śmierci Komandrora".
W zasadzie wszystko staje się jasne. Jednak nie od razu. 
Autor multiplikuje niecodzienne zdarzenia, jawa miesza się z marą, to co logiczne ustępuje miejsca zjawiskom alogicznym, tajemnym, które jednak są dla bohaterów zaangażowanym w dane sytuacje jedynym sensownym wytłumaczeniem.
Murakami zwodzi czytelnika, wystawia na próbę nie tylko jego poczucie pewności, ale także przywiązanie do pragmatycznych, rzeczowych rozwiązań. 
Jest to swego rodzaju przygoda, która bardzo dobrze smakowała za pierwszym razem, za drugim jest już odrobinę zgrana, wciąż jednak nieprzewidywalna - nie wiadomo do końca dokąd poprowadzi autora jego wyobraźnia.
I, choć gęstość i koncept powieści są bardzo mocne, ciemne, pełne niewiadomych, to czytelnik nie czuje strachu, jedynie rosnącą ciekawość.
Czy jednak jej finał usatysfakcjonuje czytelników?
Bardzo jestem ciekawa opinii innych adresatów książki.
Dla mnie "Śmierć Komandora" w pamięci pozostanie powieścią od której nie sposób się oderwać.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:



niedziela, 25 listopada 2018

Szczepan Twardoch - Królestwo [recenzja]

Wydawnictwo Literackie
Kraków 2018

Pośród mroków i złowrogiej popowstaniowej ciszy wędruje ruinami Warszawy Ryfka, niegdysiejsza królowa półświatka, teraz zaskakująca siłą woli ćma, nocny duch, który przemykając kolejnymi wspomnieniami ulic zdobywa pożywienie potrzebne do przetrwania kolejnych kilku chwil.
Siłą, która każe jej walczyć o przetrwanie jest miłość do niedawnego króla Warszawy - Jakuba Szapiro, wielkiego boksera, znanego gangstera, człowieka - legendę, darzonego szacunkiem i strachem. Nic nie zostało z tamtego króla. Wojna go zniszczyła, pozbawiła charakteru i chęci do życia. Napuchnięty z głodu, otępiały, jest dla Ryfki dużym obciążeniem, ale też treścią wojennej codzienności.
Szapiro jest tłem dla opowieści, której siłą są kobiety. Nie tylko bohaterska, sprytna Ryfka, ale też Emilia, żona Jakuba, która na każdym kroku pokazuje swoją niezłomność i silny charakter, odsłonięty właśnie w wojennym zagrożeniu. 
Ta feministyczna nuta jest bardzo sprytnym posunięciem, które kompletnie rewiduje postrzeganie czytelników zauroczonych Królem. Muszą się oni bowiem przenieść swoją uwagę i adorację na żeński pierwiastek, który wykazuje się dużo większą przytomnością, trzeźwością umysłu i siłą, której nijak nie da się porównać z męskim stroszeniem piórek czasów pokoju.
Królestwo daje pewien obraz Szapiry jako człowieka zakochanego w swej małej ojczyźnie, co już na początku września 1939 roku każe mu ruszyć do obrony granic. Bezsens i tragifarsa, jaką okazuje się to działanie, tylko uwypukla marność decyzji i działań ówczesnych decydentów. Późniejszy powrót do domu, eksmisja, jaką rodzina Szapiry musiała przeżyć ze względu na swoje pochodzenie, późniejsze gettowe życie, to wszystko w skondensowanej, wyrazistej formie pokazuje w telegraficznym skrócie koszmar okupacyjnej tragedii tych, którym odmawiano człowieczeństwa.
Twardoch pokazuje, że w wojennych dramacie karty rozdaje przypadek, losem rządzi łut szczęścia, który jednemu daje możliwość przeżycia, z innego czyi zbrodniarza, jednemu daje szybką śmierć, innemu zaś karze umierać na raty przez wiele miesięcy w warszawskim getcie.
Nikt nie ma taryfy ulgowej, wszyscy stają się ofiarami dziejów, co rodzi frustracje, nienawiść, nierzadko też pogardę, często wobec siebie.
Twardoch gra na silnych emocjach, nie boi się uderzyć w najczulsze struny: śmierć, strata, strach, poniżenie, bestialstwo i kompletna niemoc. 
Przypomina też, że w każdy z nas siedzi zło. Trzeba tylko poczekać, aż pojawi się odpowiednia chwila i da ono o sobie znać.

piątek, 23 listopada 2018

Jael Neeman - Byliśmy przyszłością [recenzja]

Przekład: Agnieszka Jawor - Polak
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2012

Jak to jest urodzić się i wychować w miejscu, gdzie wszyscy są równi, o losach jednostki decyduje ogół, nie ma pieniędzy, a dzieci w szkole nie mają tradycyjnych przedmiotów, za to uczą się na przykładach poszczególnych zagadnień (jak zaćmienie słońca czy jidyszowa poezja Kadii Mołodowskiej)?
Swoje doświadczenia i spostrzeżenia opisuje Jael Neeman, która urodziła się w 1960 roku w galilejskim kibucu Jechiam.
Dzieci powite w mniej więcej tym samym czasie trafiły do kibucowego żłobka, gdzie tworzyły grupę " Narcyz". Swoich biologicznych rodziców widywali 1,5 godziny dziennie, resztę dnia spędzając z wykwalifikowanymi opiekunami, którzy uczyli ich świata przez działania empiryczne oraz szeroko rozumianą socjalizację.
Z perspektywy dziecka wychowanego przez jedną parę rodziców widzę, jak trudne do zaakceptowania dla mnie jest właśnie to oderwanie od rodziny. Kibucowe dzieci tak naprawdę nie znały, niewiele wiedziały, w końcu, nie zawsze dobrze się czuły z biologiczną matką i ojcem. Przez sposób wychowania, oderwanie, znikomą ilość czasu spędzaną razem, są oni sobie praktycznie obcy.
Rodzice, pełni poholocaustowej traumy, z zapałem oddają się syjonistycznym mrzonkom o społeczeństwie idealnym.
Dzieci, które razem się chowają, uczą, wędrują, doświadczają pierwszych miłości i trudów życia, są jednym z elementów, które mają służyć wspólnocie, dobru ogółu.
To poczucie wspólnoty wciąż pojawia się w sposobie narracji, jaki stosuje autorka. Nie ma tutaj mowy o jednostkowym podejściu do tematu. Wciąż pisze w liczbie mnogiej: my "Narcyz", my dzieci, doświadczyliśmy, byliśmy itp.
I, choć książka Neeman to przede wszystkim wspomnienia z odległego świata, to jednak łatwo zauważyć, że ma ona w sobie pierwiastek rozrachunkowy z dzieciństwem, ale też kibucem jako tworem, który autorkę w dużej mierze ukształtował.
Złość na zaniedbanie, niedostrzeganie czynnika ludzkiego, indywidualnego podejścia do człowieka, gdzie nawet o ewentualnym wysłaniu na studia wyższe decydowała wspólnota.
Neeman, pełna samoświadomości, odkrywanej stopniowo i z oporami, porzuciła kibucowe życie, pełne poświęceń i wyrzeczeń.
Ma jednak sentyment do czasów i życia, jakie w nim prowadziła, pewnie dlatego jej wspomnienia są słodko-gorzkie: po trosze sielskie dziecięce przygody, po trosze samotność i brak zrozumienia.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Joanna Ostrowska - Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej [recenzja]

Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2018

Lektura tej książki boli jak diabli. 
Czyta się małymi fragmentami, bo inaczej się nie da. Trzeba od książki odpoczywać, łapać oddech, bo zarówno temat, jak i przytoczone fakty są porażające i przerażające.
II wojna światowa to czarna karta na mapie historycznej świata. Jednym z jej krępujących, przemilczanych i zapomnianych fragmentów jest seksualna praca przymusowa. 
Ofiarami jej najczęściej były kobiety, werbowane z obozów koncentracyjnych (za obietnicę szybkiego powrotu do normalności), kobiety z ulicznych łapanek, kobiety podejrzewane o nierząd, kobiety związane z Niemcami (wykrycie takiego związku oznaczało kary dla obu stron). Różne oblicza miały poszczególne przypadki wojennych pracownic seksualnych, niemal każda z nich istnieje w historii jako szczątkowa opowieść.
Spisane biogramy bądź zostały wycofane przez rodziny, bądź same kobiety, często wcale nie przyznawały się one do swoich okupacyjnych koszmarów z obawy przed posądzeniem o kolaborację, często ze wstydu, strachu, na pewno także przemawiała za tych chęć odcięcia się od wojennego dramatu.
Niewyobrażalne jest cierpienie, strach, upokorzenie, dehumanizacja, jakiej doświadczały zarówno w burdelach na froncie, domach publicznych dla nazistów, puff-ów w obozach koncentracyjnych...
Suche fakty, liczby, statystyki przytaczane przez autorkę również przygnębiają.
Nie chodzi tu tylko o liczbę osób, które obsługiwały setki "klientów", czy liczbę badań jakie musiały przechodzić co kilka dni (celem weryfikacji w kierunku chorób wenerycznych). Chodzi też o ból, poczucie beznadziei, samotności, jednak to nie znajduje się w żadnej relacji.
Czas wojny w którym stały się niewolnicami trzeba też oddzielić od powojnia, w którym wcale nie przyszło wytchnienie czy ulga.
Seksualne pracownice przymusowe musiały się mierzyć z piętnem kolaborantek, nagle ich okupacyjna przeszłość była postrzegana jako dobrowolna współpraca.
Obawa przed spotkaniem kogoś kto pamięta, strach przed rozpowszechnieniem historii czy wreszcie, tzw. postrzyżyny, czyli golenie głów kobietom, które w czasie wojny utrzymywały dobrowolne lub przymusowe relacje z okupantem. Strach czaił się wszędzie.
Nie można zapomnieć też o powojennych gwałtach, jakich sprawcami byli wycofujący się żołnierze nazistowscy, później zaś wkraczający radzieccy. Gwałty Polaków na Niemkach.
Mechanizmy tych działań, również przytaczane przez autorkę nijak nie tłumaczą tych zachowań, dają jednak pewien obraz wojennych traum, późniejszej rzeczywistości i przyzwoleń, które panowały wśród ludności.
Wszystko to jest jednym wielkim bagnem, koszmarem, który nie miał prawa się wydarzyć, a jednak był.
Autorka dokonała wielkiej pracy, szukając materiałów w archiwach, poszukując świadków, wyciągając na światło dzienne historie, których nikt nie chciał pamiętać.
I, choć bardzo chciała przywrócić pamięć o kobietach, które przeżyły ten wojenne koszmar, to jednak zdaje sobie ona sprawę z tego, że nie jest to wygodna wiedza.
W świadomości polskiej historiografii to wciąż marginalne, niewygodne przypadki, które skazane są na tabuizację i zapomnienie.
Dzięki Joannie Ostrowskiej nie do końca.

czwartek, 1 listopada 2018

Aleksander Kaczorowski - Ota Pavel. Pod powierzchnią [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Konieczna, ważna, wspaniała książka o wielkim, niezwykłym wspaniałym pisarzu.
Dobrze, że powstała.
Gdy pierwszy raz czytałam "Śmierć pięknych saren" płakałam ze śmiechu. To był pierwszy i ostatni raz, gdy literatura aż tak mnie rozbawiła.
Później, gdy stopniowo poznawałam historię autora, był to śmiech przez łzy, teraz mogłam wreszcie poznać pełną biografię autora i wiele spraw związanych z jego twórczością przemyślałam na nowo.
Ota Pavel to tragiczna postać, tak samo jak czasy, w których przyszło mu żyć.
Urodzony w 1930 jako Otto Popper, od najmłodszych lat musiał stawiać czoła historii. Jako dziecko "mieszane" Czeszki i Czecha żydowskiego pochodzenia był skazany na zagładę. Jego starsi bracia przeżyli prace przymusowe i obozy koncentracyjne, on sam na szczęście przetrwał wojnę z matką.
Ojciec, barwna i niezwykła postać - urodzony handlowiec, komiwojażer sprzedający z sukcesem odkurzacze Electrolux jest bohaterem opowiadań "Śmierci pięknych saren", ale też postać, która ukształtowała młodego Otę. Wspólne, rodzinne wyprawy nad rzekę Berounkę nie tylko dały chłopcu poczucie bezpieczeństwa, a w dorosłym życiu były szansą na odnalezienie spokoju, choć przez chwilę.
Ota długo szukał pomysłu na siebie. Fascynował się komunizmem (długo z tego wychodził), pracował w gazetach, wreszcie zajął się pisaniem o sporcie.. Jak wielki miał talent dowie się ten, kto sięgnie po jego genialne (to nie jest przesada) artykuły o czeskich sporowcach: "Bajka o Rašce i inne reportaże sportowe" (tu: recenzja). Każde zdanie jest przemyślane, każde wspaniałe literacko, inteligentne dowcipne, często pisane z przymrużeniem oka. Barwne, czasem bajkowe narracje nie tylko urzekają formą, ale także pokazują jak niezwykli byli bohaterowie Pavla.
Autor biografii odszukuje osoby związane z Otą, pyta o warsztat, sposób pracy, próbuje odsłonić przed czytelnikiem jakim był człowiekiem, jakim artystą.
Ta słodko-gorzka podróż przez czeską historię, zmiany ustrojowe, niepokoje i zrywy społeczne, pełna jest trudnych momentów, jakie towarzyszyły Pavlowi. I ten, który w biografii jest niezwykle ważną cezurą czasową, dotyczący sytuacji z hokejowej szatni, gdy jeden z zawodników wysłał go do gazu, oczywiste skojarzenie z Holocaustem.
To wydarzenie traktowane jest jako symboliczne przejście, początek długiego stadium choroby, które rzuca cień na kolejne lata.
Ota Pavel był perfekcjonistą, pełnym niezadowolenia ze swoich działań, poprawiającym i zmieniającym kolejne rozdziały swoich dzieł, walczącym z własnymi ułomnościami, ponadto zbyt wrażliwym na czasy jakie musiał obsłużyć.
To wszytko pogłębiało jego chorobę, prowadziło do kolejnych załamań, oddalało go nie tylko od twórczości, ale od życia, rodziny.
Fascynująca, porywająca lektura, po której od razu zechcecie sięgnąć po twórczość Oty Pavla.
I smutna, i piękna.
Nie mam wyjścia, po raz kolejny sięgam po "Śmierć pięknych saren".

środa, 31 października 2018

Kurban Said - Dziewczyna znad Złotego Rogu [recenzja]

Przekład: Agnieszka Gadzała
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2018

Fascynuje mnie biografia autora. Kurban Said to pseudonim pisarza, który w rzeczywistości nazywał się Lew Nussimbaum i był synem potentata naftowego oraz pochodzącej z rosyjskiej arystokracji wywrotowej komunistki.
Kolejne jego wcielenia, życiorysy, kreacje dodają postaci tajemniczości, intrygują i pobudzają czytelniczą ciekawość i literacki apetyt.
Jednym z jego wcieleń był właśnie Said, na co wpłynęło zafascynowanie Orientem i islamem. 
"Dziewczyna znad Złotego Rogu" to druga powieść autora, którą wydał w 1938 roku.
Po pierwsze, zwraca uwagę jej ponadczasowość, a może bycie kompletnie poza czasem. Napisana jest w tak nowoczesny, współczesny dla ans sposób, że aż trudno uwierzyć, że powieść dotyczy dwudziestolecia międzywojennego.
Berlin, Wiedeń, portret ówczesnych rozrywek, podróży, w ujęciu Saida niewiele odstaje od aktualnych treści.
Kosmopolityczne towarzystwo, wielokulturowy tygiel, a do tego uczucia, wybory i jeszcze ta szczypta Orientu, dla wielu niezrozumiała, czasem odstraszająca.
Mamy oto Berlin po pierwszej wojnie światowej. Wysoki rangą generał byłego imperium osmańskiego emigruje tutaj wraz z córkę, Asiadeh. Dziewczyna studiuje języki orientalne i czeka na przybycie księcia, któremu została obiecana.
Czasy się zmieniły, imperium upadło, a dawni włodarze rozproszyli się po całym świecie. Książę zmienił tożsamość, jest teraz Johnem Rollandem, zapijaczonym, acz uznanym i wpływowy scenarzystą w Nowym Jorku. 
Asiadeh czuje się związana obietnicą, którą podważa Alexander Hassa, zakochany w niej wiedeński laryngolog. Gdy dziewczyna wiąże się z lekarzem, do Europy przybywa osmański książę. Sprawy się komplikują.
Asiadeh musi stanąć przed wyborem: tradycja i wierność kulturze czy lojalność i uczciwość wobec męża?
Towarzyszymy jej podczas rozmów z mężem, obserwacji europejskiego życia, jakże różnego od tego, które pamiętała z rodzinnego domu. Dziewczyna próbuje pogodzić dwa światy: wschodu i zachodu, połączyć kultury, zrozumień dziedzictwo swego zeuropeizowanego małżonka, pozostając jednocześnie w zgodzie z własną tradycją.
Wydaje się to niemożliwe. Do tego przyrzeczony książę, który również ma swoje plany, w tym własne odrodzenie i odnalezienie drogi do spokoju.


Za egzemplarz książki dziękuję:



 

niedziela, 28 października 2018

Luca D'Andrea "Lissy" [recenzja]

Przekład: Andrzej Szewczyk
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 2018

Marlene nie ma łatwego życia. Od dzieciństwa skazana  na poczucie winy i lęk. Uciekając od demonów przeszłości wyszła za kryminalistę, w środowisku zwanego jako Herr Wegener. 
Splot okoliczności powoduje, że kobieta postanawia wymknąć się ze złotej klatki, uciec od męża. Zabiera ze sobą coś, co ma dla Wegenera ogromną wartość.
Uciekająca przez zimowe, oblodzone włoskie góry, Marlene ma wypadek, z którego ratuje ją tajemniczy i niepokojący Simon Keller.
I tu zaczynają się banialuki. Piętrowe.
Keller to pustelnik, zdziwaczały i niebezpieczny. Pochodzi on z rodziny powiedzmy, skrybów, którzy przepisują Pismo Święte. Simon kontynuuje tradycję, broni swej prywatności, hoduje świnie, z których każda ma imię... Jedno z nich ma szczególne znaczenie, o czym Marlene będzie musiała przekonać się na własnej skórze.
Cała ta opowieść o świńskim królu, który ma w głowie cały potężny mętlik i obłęd wylewa się na czytelnika powoli, acz systematycznie. Im dalej w las, tym trudniej było mi znosić logikę tłumaczeń i wyjaśnień narratora, wszystko co działo się w wątku Kellera przestawało mieć sens, zaczynało ocierać się o absurd.
Kolejny wątek jest łatwiej strawny i bardziej prawdopodobny. Chodzi o pościg, jaki za Marlene wysłał jej mąż. I nie chodzi tu tylko o chęć ukarania żony, okazuje się, że zniknięciem zaczęło interesować się Konsorcjum, silna i rozległa grupa przestępcza, której nikt i nic nie jest w sanie zatrzymać.
Zdradzony, porzucony mąż, który nie chce i nie potrafi dusić w sobie wściekłości i chęci zemsty, a do tego Zaufany Człowiek, zatrudniony przez mafię, który również szuka Marlene. Tak, ten wątek zdecydowanie ratuje sytuację.
Z jednej strony góry, tajemnica, nieznani sobie ludzie, którzy stopniowo wyjawiają tajemnice, a także pościg i planowe i zorganizowane poszukiwania uciekinierki z drugiej strony mogą stanowić silny bodziec dla miłośników wartkiej akcji i wielu niewiadomych, sekretów, które stopniowo zmieniają swój poznawczy status.


Za egzemplarz książki dziękuję:



poniedziałek, 22 października 2018

Marek Hłasko - Nawrócony w Jaffie [recenzja]

Wydawnictwo Elf
Warszawa 2004

Według mnie to najbardziej teatralne opowiadanie Hłaski.
Czytam dialogi i widzę jak łatwo rozpisać je na kolejne sceny, jak proszą się one o uwagi, didaskalia, podział na role.
W swej melancholii i posępności Hłasko oprowadza czytelnika/widza po znojnym i beznadziejnym życiu dwóch znajomych/partnerów od drobnych przestępstw.
Obaj przyjechali do Izraela z Polski, obaj szukają łatwego zarobku.
Raz oszukają matrymonialne jakąś naiwną kobietę, raz wykonają tzw. "mokrą robotę", innym znów razem kantują na perskich dywanach. Każda okazja dobra, by zyskać na czasie i po raz kolejny prześlizgnąć się bezboleśnie przez kolejny tydzień w Tel Avivie.
Pełna przygnębienia i beznadziei atmosfera opowieści dziwnie wybrzmiewa w słonecznej, rajskiej, pięknej Jaffie. Kawałek polskiego piekiełka przeniesiony  w inną perspektywę, inny świat.
Co zrobić by się nie narobić, jak oszukać, jak mataczyć, jak przebimbać następny tydzień/miesiąc?
Ci ludzie z trudną przeszłością, uciekający przed nią, próbują urządzić się w świecie kłamstw, łajdactw i niegodziwości, których sami są projektantami i udziałowcami.
Nie ma w nich pokory, skruchy, wszystko obliczone jest na zysk. Gdy trafia im się możliwość uzyskania sponsora w postaci kanadyjskiego misjonarza (który nie ma żadnych sukcesów na polu wiary), postanawiają wykorzystać każdą jego słabość, by polepszyć swój los.
Dramat wisi w powietrzu.
Hłasko bez zbędnych czułości pokazuje wyrachowanie i okrucieństwo dwóch oszustów, którzy obracając się w szemranym światku gdzieś w okolicach ulicy Allenby, dają świadectwo wielkiej życiowej pustce, bezsensowi i jeszcze większej samotności.
W tym świecie nie ma solidarności, nie ma co liczyć na pomoc, wsparcie czy zwykłą ludzką uprzejmość.
Pojawia się gorzka refleksja na temat kondycji międzyludzkich związków i zależności.
Ja żałuję zaś, że spektakl Teatru Powszechnego na motywach opowiadania powstał tak dawno temu (koniec lat 80.). Grali tam i Gajos, i Lutkiewicz, i Machalica, i jeszcze Pieczka. Scenografię robili Starscy, muzykę Satanowski.
Może gdzieś w odmętach internetu błąka się choć nagranie spektaklu. Bardzo chętnie je zobaczę.

wtorek, 16 października 2018

Haruki Murakami - Śmierć Komandora [recenzja]

Przekład: Anna Zielińska - Elliott
Wydawnictwo Muza
Warszawa 2018


Czarowny świat Murakamiego wciąga od pierwszej strony. 
Choć początek opowieści jest banalny i mocno wyeksploatowany (zdradzony mąż), to w ujęciu autora zaczyna on pulsować energią i tajemnicą.
Mąż - uznany w Tokio malarz - portrecista wyjeżdża z miasta, by przyswoić sobie nową rzeczywistość oraz odzyskać psychiczny spokój i znaleźć nowy plan na życie.
Kupuje stary samochód, przez długie tygodnie podróżuje przez wyspę Honsiu, aż w końcu, dzięki uprzejmości przyjaciela ze studiów zamieszkuje w górskim domu znanego malarza, pana Amady - ojca rzeczonego przyjaciela.
Odizolowany od świata artysta stopniowo odzyskuje spokój ducha.
Nie potrafi jednak wrócić do malowania. Nie chce już tworzyć portretów, jednak nie potrafi się przemóc, by malować cokolwiek innego.
Pewnego dnia otrzymuje jednak propozycję, niezwykle kuszącą finansowo, związaną z nowym portretem.
Nie potrafiąc oprzeć się sumie, jaka pada przy zleceniu, podejmuje się wyzwania i decyduje jeszcze raz stworzyć portret. 
I tym sposobem zmienia całe swoje dotychczasowe życie. Jego model, a zarazem zleceniodawca, pan Menshiki jest tajemniczym, niepokojącym mężczyzną, który wiele może, a jeszcze więcej ukrywa.
Ich relacja wciąż się zmienia, ewoluuje, z czasem po trosze zacieśnia, jednak nie na tyle, by czuli się swobodnie w swoim towarzystwie.
Za każdym razem, gdy autor opisuje sceny z ich udziałem, czuć pewne napięcie, ale też wzajemną ciekawość. Obaj, pochodzą z kompletnie różnych światów, mają skrajnie różne podejście do życia i zapatrywania na świat, a jednocześnie wiele spraw zaczyna ich łączyć...
Bardzo interesujące jest śledzenie zmian i ewolucji w tej znajomości, jest też rosnąca niepewność: co przyniesie? Wszystko zależy od zapatrywań czytelnika, ja, w trakcie lektury, wciąż czekałam na jakąś tragedię.
Menshiki jest tak dominującą, mocną postacią, która zdaje się nie mieć żadnych skrupułów, ni wątpliwości, pewnie dlatego osiągnął oszałamiający sukces zawodowy, który zresztą jest pilnie strzeżoną tajemnicą...
Zresztą, relacja między mężczyznami nie jest najistotniejsza.
Z każdą kolejną stroną wychodzą na jaw kolejne szczegóły dotyczące życia malarza, jego perypetie w górskim domu, które z czasem zaczynają zdawać się fantasmagoryczne, odrealnione, a jednak podane w niezaangażowany, rzeczowy sposób, co każe czytelnikowi przyjąć każdą kolejną rewelację jako pewnik.
Bardzo szczególnie przedstawia się sprawa tytułowego obrazu, który w drugiej części książki nabiera ułudnego charakteru i wciąga czytelnika w na poły feeryczną, na poły absurdalną sytuację, która stawia czytelnika w poznawczym, niewygodnym rozkroku - w co wierzyć a w co nie?
Niepokoje, nocne ułudy (czy nie ułudy), postać Komandora, wszystko to bardzo zgrabnie łączy się ze wspomnieniami malarza.
Zarówno tymi dotyczącymi siostry (i jej porównanie do żony - czy to już wynaturzenie i perwersja czy proste skojarzenie?), a związanymi z wyborem żony - na podobieństwo zmarłej krewnej, czy też wspomnienia z czasów wędrówki po zdradzie żony - takiej trochę onirycznej, również tajemniczej przeprawie przez własne smutki i rozterki.
Na koniec jeszcze finał, który pozostawia zakończenie otwarte (widziałam okładkę drugiego tomu - sugestywna i intensywna), ale też powoduje, że wszystko co związane z treścią, przechodzi kompletną metamorfozę, pół strony finału wystarczyło, by czytelnik zrobił woltę refleksji i rozumienia treści. Niezwykłe, a przy tym dające wyobrażenie, jak gęsto od znaczeń, pułapek myślowych będzie w kolejnej części.
A wszystko to z podkreśleniem tytułowego Komandora, jednego z bohaterów Mozartowskiego "Don Giovanniego". 
Obraz znaleziony przez malarza na strychu domu, zaczyna mocno wpływać na jego życie. Nie chodzi tylko o pojmowanie znaczeń, jakie malują się na licach poszczególnych bohaterów obrazu, ale też próbuje on połączyć fabułę z życiem twórcy, z biografią pana Amady, który w latach 30. XX wieku mieszkał w Austrii.
Jednak przyszedł Anschluss i skończyła się pewna epoka. Pan Amada wrócił do Japonii, zarzucił dotychczasowe "europejskie" malowanie na rzecz tradycyjnego, japońskiego stylu. 
Nic tu nie pozostaje bez znaczenia, wszystko ma moc i siłę sprawczą.
Murakami jest literackim kuglarzem, szarlatanem słowa, który wyprowadza czytelnika na manowce, bawi się nim, bałamuci. Jest pisarzem silnie rozrywkowym, relaksowym, popularnym.
Korzysta z tego bardzo sprytnie, a w "Śmierci Komandora" dodatkowo zagarnia czytelnika czas, stawia go w pozycji niewolnika książki, bo naprawdę trudno się oderwać od tej historii.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




poniedziałek, 15 października 2018

Susie Hodge - Krótka historia sztuki [recenzja]

Przekład: Jerzy Malinowski
Oficyna Wydawnicza Alma-Press
Warszawa 2018

W czasach short newsów krótkie, kieszonkowe przewodniki są na wagę złota.
Jak wielką sztuką jest w telegraficznym niemal skrócie opowiedzieć historię sztuki, dowie się, kto sięgnie po publikację Susie Hodge.
Kultura obrazkowa, wymagania dotyczące skondensowanej, mocno skoncentrowanej treści powodują reakcje ze wszystkich stron, również ze świata sztuki czy świata wydawniczego.
Wychodzenie na przeciw potrzebą odbiorców jest tu jak najbardziej uzasadnione, a jednocześnie niezwykle trudne.
Z wielką ciekawością sięgnęłam zatem po kieszonkowy przewodnik po historii sztuki. Jak wybrać spośród całych wieków najważniejsze elementy, jak wyłonić dzieła, twórców, jak streścić wiodące prądy? 
Po trosze jest to misja niemożliwa do spełnienia, po trosze jest to dobry przyczynek do pogłębienia badań dla zaintrygowanych czytelników.
Susie Hedge dzieli swoją książkę na cztery główne nurty, które najpełniej, ale też najbardziej skrótowo odpowiedzieć na potrzeby dotyczące poznania (choć pobieżnego) światowej historii sztuki.
Całkiem słusznie rozpoczyna przygodę od kierunków, poprzez dzieła (wybrane spośród tych tworzonych na przestrzenie 18 tysięcy lat...), aż po najpopularniejsze tematy w sztuce i wreszcie kończy na przeglądzie głównych technik artystycznych, dominujących w sztuce.
Krótko, zwięźle i na temat.
Rzeczywiście, koncept autorki jest prosty, przejrzysty i bardzo praktyczny.
Książka tłumacząc najbardziej ważkie zagadnienia, pozwala niezorientowanemu odbiorcy w bardzo przystępny sposób zrozumieć prądy i tendencje, jakie kształtowały sztukę przez wieki.
Pasja autorki, jej umiłowanie tematu jest bardzo widoczne i mocno oddziałuje na czytelnika. Choć (jak podkreślam po raz kolejny) wiedza jaką serwuje jest bardzo pobieżna, cząstkowa, daje jednak wyobrażenie o temacie.
Wydaje mi się, że najważniejszym atutem publikacji jest zaszczepienie w odbiorcy ciekawości i głodu wiedzy, gdyż najważniejsze to rozpocząć poszukiwania, znaleźć w sobie siłę na dalsze zdobywanie wiedzy. Hodge popycha do tropienia historycznej wiedzy. 
Nie bez znaczenia jest też dokładność i estetyka wydania, które rzeczywiście spełnia wszelkie wyśrubowane wymogi: estetyczne, bardzo poręczne, kusi okładkową Moną Lisą. 
Nic, tylko sięgnąć po książkę, ja do niej wracam, również dla reprodukcji.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




sobota, 13 października 2018

Golnaz Hashemzadeh Bonde - Wszystko co mamy [recenzja]

Przekład: Bratumiła Pettersson
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2018

Najciekawszy w tej krótkiej powieści jest Iran, który wyziera zza wspomnień głównej bohaterki, Nahid.
Jako nastolatka włączyła się w ruch rewolucyjny, wraz ze swoim chłopakiem (a późniejszym mężem) brała udział w działaniach konspiracyjnych, które doprowadziły do niejednej tragedii, w tym zmusiły ich do ucieczki z kraju wraz z maleńką córeczką, Aram.
Sama irańska rewolucja islamska, obalenie szacha, rządy Chomeiniego są niezwykle interesujące w sensie historycznym, nie występują jednak w książce, która skłania do sięgnięcia po literaturę fachową. Ponadto tło obyczajowe - historia matki Nahid, wydanej z mąż w wieku dwunastu lat za ponad dwudziestoletniego mężczyznę, któremu za dwadzieścia cztery miesiące rodzi pierwsze dziecko.
Nahid ma wielkie wyrzuty sumienia - mieszka w Szwecji, ma ustabilizowane życie, a w Iranie została matka, siostry, cały bagaż kulturowy, który wciąż wraca we wspomnieniach.
Nahid poznajemy, gdy dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Złość na los, wściekłość na chorobę, przerzuca na swoje jedyne dziecko, które nagle staje się winne wszystkiemu.
Miłość macierzyńska prezentowana w powieści jest chropowata, ciemna, pełna zakrętów i goryczy, niespełnionych marzeń, pokładów uczuć, które uległy zniszczeniu czy zapomnieniu. Nahid - matka, ale też Nahid - pacjentka to ostra, pełna pretensji i złych uczuć kobieta, która swe życiowe błędy, potknięcia, niespełnienia przekuwa na roszczenia wobec córki, nie oszczędzając też postronnych).
Aram stara się gasić wybuchowość matki, pamiętając o jej cierpieniu, odroczonym, podzielonym na fragmenty odchodzeniu.
Nie jest to łatwe, ich relacje są ciągłym polem minowym, nigdy nie wiadomo jak skończy się rozmowa czy spotkanie.
Przełomem jest wiadomość o ciąży córki. Nahid transponuje tę informację na przeszłe wydarzenia, nadzieja na wnuka jest dla niej wynagrodzeniem życiowych trudów i porażek. Staje się także sposobem na walkę z chorobą.
Jednak wciąż w i wciąż trwa posępność, melancholia, ale przede wszystkim zgorzknienie Nahid. Nastrój narracji, ton powieści jest pełen wzburzenia, rozdrażnienia i pretensji.
Nahid walczy poprzez irytację. 
Czy ten sposób da jej dłuższe życie i harmonijne relacje z powiększającą się rodziną?
Trudna, wyczerpująca powieść, której niewątpliwym atutem są irańskie wspomnienia z czasów rewolucji, przybliżenie tamtej obyczajowości. To zdecydowanie najbardziej zajmujący element powieści. Dla mnie.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




poniedziałek, 8 października 2018

Jakub Socha - Żebrowski. Hipnotyzer [recenzja]

Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2018

Pamiętany głównie jako część tandemu Żebrowski-Zanussi. Kojarzony z ich wspólnych filmów, scenariuszy.
Sam nakręcił filmy, które gnębią widza, doprowadzając do na skraj emocji. "Szpital przemienienia" - opowieść o hitlerowcach eksterminujących szpital psychiatryczny (ach ten Holoubek i Zapasiewicz!), "Ocalenie" (bolesna wiwisekcja szpitalnego życia, a do tego dramaty moralne pacjentów), to chyba najbardziej znane wyreżyserowane przez Żebrowskiego filmy.
Każdy naznaczony osobistym, szpitalnym doświadczeniem autora, każdy głęboki, wielowymiarowy, ze znakomitym rozłożeniem na czynniki pierwsze ludzkich natur i oblicza.
Biografia tłumaczy jego zawodowe wybory, daje wyjaśnienie dla wielu decyzji artystycznych. Mi pojaśniało w głowie, zupełnie inaczej patrzę teraz na twórczość Żebrowskiego. 
Jest ona naznaczona ciężką chorobą, bólem i brakiem aprobaty dla ograniczeń, jakie z niej wynikały. Jednocześnie to własnie kłopoty zdrowotne zmieniły ścieżkę kariery reżysera, znacznie ją ograniczyły i wyciszyły.
Z wybitnego realizatora dzieł filmowych stał się kontrowersyjnym, ale pamiętanym przez lata pedagogiem w szkołach filmowych. Ciekawe są spostrzeżenia i odbiór jego postaci przez młodych ludzi. Jedni się go zwyczajnie bali, inni kompletnie nie rozumieli, byli też tacy, których fascynował, inni traktowali go jak guru. Dla nikogo nie pozostawał obojętny. 
A już opinie kolegów z roku, współpracowników są więcej niż pochlebne, wystarczy przytoczyć słowa bodajże Kazimierza Kutza, który o Żebrowskim mówił "nasz rabbi Bernsteim
Trzeb bowiem pamiętać, że nazwisko z którym go kojarzymy przybrał po młodzieńczych szaleństwach, jako Bernstein siedział w więzieniu z Markiem Hłaską, jako wolny człowiek zapożyczył panieńskie nazwisko matki.
Jego młodość, gniewna i szumna to powód do niedowierzania, czasem zazdrości. Zazdrość o niezwykłe znajomości i przyjaźnie (Wajda, Zapasiewicz, Hłasko, później choćby Marczewski), o talent (współautor scenariusza do Trzech kolorów Kieślowskiego), o sposób późniejszego życia - wyważonego, znającego swoje miejsce na świecie, nienarzucającego się barwnemu światkowi artystycznemu. Bardziej obserwator rzeczywistości niż jej ścisły kreator.
Jak sam wspominał jego młodość upłynęła szumnie i kolorowo - na przekór siermiężnej komunistycznej rzeczywistości. Matura zdana w piętnastym roku życia, kolejne studia, praca fizyczna, szlify dziennikarskie, później szkoła filmowa (od razu zaczął od drugiego roku). Niezwykła jest jego droga. Poszukiwacz i outsider, człowiek-tajemnica i entuzjasta wolności. Niespotykana mieszanka.
Sam autor biografii przyłożył się do zadania, starając się pokazać Żebrowskiego z wielu stron, rozpytując ludzi, którzy mieli z nim do czynienia, analizując twórczość, sięgając do rozmaitych archiwów i wspomnień, które według Sochy miały wpływ na bohatera.
Biograf musi szukać drogi do swego bohatera, musi pokazać go czytelnikowi w sposób wyważony, dając margines dla własnych przemyśleń odbiorcy. Musi to wszystko robić z szacunkiem dla bohatera. Socha poradził sobie z wyzwaniem.

środa, 3 października 2018

Marilynne Robinson - Gilead [recenzja]

Przekład: Witold Kurylak
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2006



Chciałam zacząć wydrowato od porównania niektórych fragmentów narracji z twórczością płytkiego i miałkiego Paulo Coelho, ale odstąpię od tych kąśliwych zapędów, choć jest to bardzo trudne.
Szukam pozytywów w tej książce. Przecież dostała Pulitzera, a to nie byle nagroda!
Marnie mi idzie z tymi poszukiwaniami, bo cały czas słyszę te parenetyczne tony w jakie uderza główny bohater powieści. Nieznośne, pseudo moralistyczne przypowiastki, które mają nadać powieści głębi i intensywności, powodują u mnie bunt i niezgodę.
Główny bohater, wielebny John Ames jest u kraju swej ziemskiej wędrówki. Postanawia napisać list do swego kilkuletniego syna, w których podsumowuje całe życie, podaje wiele szczegółów z przeszłości, które mają spowodować, że syn będzie pamiętał i rozumiał ojca, gdy już dorośnie.
Stąd też w opowieściach wspomnienie dziadka (postać pełnokrwista i literacka, jedyna warta uwagi), który również był pastorem.
W zasadzie poza zwietrzałymi religijnymi prawdami trudno dojrzeć coś więcej. We wspomnieniach pojawiają się obie wojny światowe, ciężkie, ubogie życie w stanie Iowa, dramatyczne przebłyski z czasów hiszpanki, spokojną i dość prostolinijną rzeczywistość małych amerykańskich miasteczek.
Sam temat brzmi ciekawie - pryzmat wspomnień, doświadczenia zwykłych ludzi, którzy tracą bliskich na wojnie, widzą straszną śmierć chorujących na wyjątkowo groźną odmianę grypy, a także obserwacje trosk i codzienności zwykłych ludzi.
Jednak te wymienione wyżej treści toną w oceanie kaznodziejskich, duszpasterskich tekstów, które brzmią jak niedzielne kazania.
Nieznośne szerokie ustępy, pełne odniesień do Starego Testamentu, na siłę próbujące szukać analogii, odniesień i nawiązań. 
Gilead to malowniczy izraelski region między wspaniałym Jeziorem Tyberiadzkim a niezwykłym Morzem Martwym. Bardzo chcę, by w mojej pamięci pozostał widok izraelskich wzgórz, a nie kaznodziejskich wynurzeń autorki powieści.

niedziela, 30 września 2018

Ben Fountain - Długi marsz w połowie meczu [recenzja]

Przekład: Tomasz Gałązka
Wydawnictwo Czarne
Wołowiec 2017


Król jest nagi - żadna nowość, jednak powtórzona po raz kolejny bardziej zapada w pamięć.
Amerykańska siła i potęga: militarna, polityczna, ekonomiczna etc. jest przereklamowana i za fasadą pyszniących się haseł, rzutkich sloganów i wspaniałych barw, łuszczy się i sypie.
Przykład podany w książce skupia się na jednym tylko elemencie tej, pozornie nieskazitelnej siły - wojsku i amerykańskiej misji wojskowej w Iraku.
Ale jaki to przykład! Spisany w ostrym i prostym żołnierskim języku, omijający wielkie metafory, walący z mostu prawdy i przemyślenia bohaterów.
Mamy oto oddział Bravo, składający się z bardzo młodych żołnierzy, którzy gorzko komentują (rzecz jasna w kuluarach), że są za młodzi na to, by kupić w barze piwo, ale nie za młodzi na to, by umierać za ojczyznę. Oddział to zbyt wielkie słowo. Tworzy go ośmiu ocalałych z ostrzału irackich bojowników. Niespełna cztery minuty wystarczyły, by oddział przestać istnieć w pierwotnej formie. 
Chłopcy (główny bohater to 19-latek) przylatują do USA na krótką przepustkę, by podnieść morale Amerykanów, a także podtrzymać przekonanie, że ich misja jest potrzebna i wyjątkowa. Jako świeżo nominowani przez media bohaterowie, ocaleńcy stali się idealnymi ambasadorami idei słuszności wojny. Dla przywrócenia poparcia amerykańskich obywateli do wojny zostali oni wysłani w medialne turnee po Stanach. 
Organizatorzy tej marnej komedii umyślili sobie, że nastoletni weterani wojenni odwrócą coraz marniejsze karty. W Święto Dziękczynienia mają pokazać się podczas meczu Dallas Cowboys.
Akcja książki obejmuje tyle czasu ile trwa mecz futbolowy wraz z przesławną przerwą na część artystyczną (tu wystąpią Destiny's Child), ale jak zwarta i gęsta jest ta opowieść...
Autor jest bezwzględny dla współczesnej Ameryki: korupcja, potęga mediów, bezsensowna wojna, fałszywa religijność, szemrane układy na szczycie, mroczna przemoc i agresja (tu reprezentowana przede wszystkim przez młodych żołnierzy) są tematami rozmów i obserwacji żołnierzy z Bravo.
W rozmowach i wspomnieniach dotyczących cywilnego życia ujawniają swoje problemy i troski (droga opieka medyczna, brak pracy, trudności w uzyskaniu wykształcenia itp.), ale tez gorzko analizują rozmowy jakie odbywają podczas turnee z działaczami sportowymi, politykami...
Chłopcy są pozostawieni sami sobie - nikt tak naprawdę nie interesuje się ich jednostkowym losem, przez obserwatorów widziani jako spójna maszyna do niesienia chwały i glorii amerykańskiej armii, nie ma tu miejsca na ich traumy wojenne, troski prywatne. Liczy się efekt, kamery i gładkie słówka, które koniecznie trzeba wyartykułować na chwałę ojczyzny.
Dramat.

poniedziałek, 24 września 2018

Édouard Louis - Historia przemocy [recenzja]

Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo: Pauza
Warszawa 2018


"Pauza" po raz kolejny (pierwszą ich książką, którą przeczytałam był "Nasz chłopak") zamęcza emocjonalność i szarga spokój duszy czytelnika. Istne wydawnictwo moralnego niepokoju.
Tym razem sięga po (ponoć) autobiograficzną, niezwykle traumatyczną historię autora.
W świąteczny zimowy wieczór, główny bohater, Édouard   poznaje Redę, kabylskiego imigranta. 
Ich wzajemne zainteresowanie sobą, swoisty magnetyzm i ciekawość powodują, że mężczyźni spędzają razem noc.
Początkowa fascynacja, szybko okazuje się być jednostronna. Reda pokazuje drugie oblicze, śmiertelnie niebezpieczne dla Édouarda.
Ten jeden moment w którym główny bohater zdecydował się na wspólną noc, zmienił jego życie na zawsze.
Książka atakuje polifonią relacji. O traumie bohatera mówią on sam, jego przyjaciele, siostra. Głosy przeplatają się, prześcigają, każdy mówi to samo, ale w odmiennym niż pozostali tonie.
Początkowo ten chaos bardzo przeszkadza, jednak z czasem wydaje się uzasadniony i na miejscu - koszmar przeżyty przez Édouarda wyjaśnia i usprawiedliwia wszystko.
Początkowo nie chce, boi się mówić o swojej traumie, jednak podczas wizyty w szpitalu, później na policji słowa same płyną, nie dając jednak ukojenia. Ciągle przypominają o tragicznej nocy, podczas której Édouard o mały włos straciłby życie.
Zaplątany we własnym strachu, smutku, cierpieniu nie potrafi żyć jak dawniej. Wciąż towarzyszy mu trwoga i niepokój. Wszystko kojarzy mu się z oprawcą, wszędzie widzi go na ulicy. Stał się nawet rasistą, który w każdego kolejnego charakterystycznego obcokrajowca traktuje jako potencjalne zagrożenie.
Jednak radzenie sobie z koszmarem napaści to niejedyny motyw tej powieści.
Kolejne głosy odnoszą się do bolączek, jakie dotykają współczesną Francję: strach przed uchodźcami, kompleksy i brak wiary w siebie tychże, silny tradycjonalizm i brak akceptacji "inności" na prowincji.
Poczucie samotności w wielkim mieście, brak wsparcia rodziny (problem akceptacji seksualności), kompleksy wynikające z pochodzenia, miejsca urodzenia, a także brak samoakceptacji, to tylko niektóre z tematów poruszanych przez Édouarda i jego przyjaciół.
Naiwność bohatera, jego potrzeba uczuć, bliskości w pewnym sensie tłumaczą wybory jakich dokonał. 
Sama "Historia przemocy" zaś jest studium boleści ciała i duszy człowieka skrzywdzonego, wręcz złamanego przez traumę.

niedziela, 23 września 2018

Ula Ryciak - Nela i Artur. Koncert intymny Rubinsteinów [recenzja]

Wydawnictwo Znak
Kraków 2018

Jak z takiej pięknej (choć bez happy endu) historii miłosnej można zrobić taką szmirę?
Litości.
Nie ma tu literatury, jest za to grafomańska próba autorki, która postanowiła "opowiedzieć" historię Rubinsteinów poprzez perspektywę Neli.
Jedyna słuszna lektura dotycząca wspomnień i życia tej pary to autobiografia Artura, podkoloryzowana, czasem ugłaskana przez autora, ale jednak żywa i barwna.
Tutaj autorka wpada na kolejne niezręczne pomysły, jak choćby ustępy "weneckie", gdzie pseudo poetyckim amoku wspomina dawne podróże z mężem, spogląda na kanały i duma, duma, duma...
Nieznośne, niedolne próby wniknięcia w psychikę bohaterki sprawiają, że czytelnik ma ochotę rzucić książką wprost do kosza.
Aż dziw, że rodzina nie wytoczyła jeszcze autorce procesu za obrażanie pamięci zmarłych...
W tej książce nie ma absolutnie nic wartego uwagi, wszytko trzeba by przemilczeć.
Nela była (niewątpliwie) wspaniałą, oddaną i niezwykle dyskretną towarzyszką życia wielkiego pianisty. Jej talenty organizacyjne, kulinarne, przeszły już do legendy, podobnie jak siła i opanowanie związane z kolejnymi przygodami miłosnymi męża (zaczęły się już w noc poślubną...).
Sam Artur to postać nietuzinkowa, wielobarwna, geniusz muzyczny, bonwiwant, birbant i lekkoduch, skupiony na sobie i swojej muzyce. Jednak był niezwykle pociągający towarzysko, podobnie jak jego wspaniała żona.
To, co autorka zrobiła z ich historią jest niesmaczne i niewarte większej uwagi.
Kompletna klęska.

sobota, 22 września 2018

Daniel Magariel - Nasz chłopak [recenzja]

Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2018

Duszno mi. I słabo. Margiel zabiera oddech, wyczerpuje czytelnika, nadwątla wiarę w drugiego człowieka. "Nasz chłopak" bardzo wiele kosztuje odbiorcę. Długo po lekturze.
Ja zabrałam się za pisanie o tej książce trzy miesiące po lekturze. Dopiero. I wciąż nie wydaje mi się bym była wystarczająco gotowa na zmierzenie się z tematem.
Ciągłe poczucie bezradności, wściekłości, a do tego nieustająca chęć oderwania się od książki. Kompletnie niemożliwa, gdyż mimo piętrzących się trudności i ciężaru, nie sposób tę powieść odłożyć.
To istne szaleństwo.
Autor wprowadził niezwykły nastrój klaustrofobicznej niemocy, odurzającego niepokoju i dojmującego smutku, bez nadziei na szczęśliwe zakończenie.
Oto dwaj bracia podróżują z ojcem przez Stany Zjednoczone. Mają zacząć nowe życie, wolne od trudnych doświadczeń z przeszłości z którymi związana była matka chłopców.
Dzieci wierzą w nowy początek, choćby dlatego, że bardzo potrzebują pewności, stabilizacji, oparcia, jakie POWINIEN dawać rodzic. Ojciec nie potrafi sprostać pokładanym w nim nadziejom. Jest zagubiony, nieodpowiedzialny, a do tego (a raczej przede wszystkim) uzależniony. 
Chłopcy sami muszą zatroszczyć się o własną edukację, towarzystwo, a nawet o tak podstawowe potrzeby jak jedzenie czy ubranie. Na ojca nie mogą liczyć. Będąc na głodzie staje się brutalny, agresywny i... sam wymaga opieki.
Dzieci zmuszone są do szybkiego dorośnięcia, przejęcia obowiązków rodzica, a z czasem również odpowiedzialności za niego. Dodatkowo, chłopy próbują zrealizować swoją potrzebę bycia akceptowanymi, dlatego starają się żyć tak, by każdemu się przypodobać, zdobyć choć odrobinę ciepła i wsparcia. To zbyt wiele, to się nie może dobrze skończyć. Niesprawne relacje rodziców z dziećmi, rodziców między sobą, pokazują źródła cierpień dzieci, które w całej tej koszmarnej sytuacji próbują być dla siebie wsparciem. W całej tej biedzie dobrze, że są oni dwaj...
"Nasz chłopak" jest debiutem autora. 
Zaskakujące.

piątek, 21 września 2018

Elizabeth Strout - Mam na imię Lucy [recenzja]

Przekład: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo Wielka Litera
Warszawa 2016


Pisarz to bardzo samotny człowiek. Poszukujący, uciekający wgłąb siebie, obserwujący, chętniej słuchający niż mówiący. Tak widzi to autorka "Mam na imię Lucy". Jej tytułowa bohaterka to aspirująca pisarka, która tej właśnie samotności bardzo się boi.
Lucy, ukształtowana przez trudne dzieciństwo, bardzo ograniczony kontakt z rodzicami, którzy raczej nie byli entuzjastami partnerskiego, otwartego wychowania, jest już dorosłą kobietą, która wraz z mężem i córkami mieszka w Nowym Jorku.
Gdy trafia do szpitala, na prośbę męża, przy jej łóżku rozpoczyna czuwanie matka Lucy. 
Początkowo ich szpitalna relacja jest chłodna, ograniczona do zdawkowych wymian uprzejmości czy koniecznych czynności pielęgnacyjnych, jednak z czasem sytuacja się zmienia. Lucy potrzebuje wyjaśnienia paru spraw z przeszłości, jednak, gdy matka milczy, nie naciska. Pewne sprawy klarują się w ciszy, nie potrzebują słów...
Wiemy, że w dzieciństwie Lucy była pogardzana zarówno przez rówieśników (brutalne żarty, słowne krzywdy), jak i rodziców, którzy dopuszczali się przemocy fizycznej. Literatura była więc dla niej sposobem na ucieczkę od bólu, wstydu, strachu, żałości.
Wrażliwa, mocno poturbowana przez życie próbuje wybić się na niepodległość.
Nie jest łatwo. Przez branżę i "znawców" (by nie było wątpliwości - mężczyzn) kategoryzowana jako pisarka obdarzona "łzawym współczuciem", co nie tylko umniejsza jej talent i możliwości, ale także sprowadza do pozycji pisarki "kobiecej", gorszej, nie mającej do przekazania ważkich treści. Zawstydzona, zaszufladkowana Lucy boi się dzielić swoją twórczością z mężem, wstydzi się, przecież to tylko "babskie" pisanie.
Męski świat literatury zdaje się mieć monopol na konstruowanie i podtrzymywanie prawd obowiązujących w świecie, kobieca twórczość to tylko ozdoba... Koszmar.
Jednak Lucy wreszcie wychodzi z cienia, przełamuje strach, odrzuca utarte opinie o sobie, zaczyna pisać powieść, której jest bohaterką, przestaje być anonimową Lucy. Staje się pisarką, Lucy Barton.
Myślę sobie o Elizabeth Strout. Na ile Lucy to ona, na przeżycia bohaterki są doświadczeniami autorki? 
W stonowanych, neutralnych fragmentach autorka rozprawia się z literackimi perypetiami pisarek. Jej siłą jest właśnie spokój i autokontrola. Przekonanie o słuszności własnej twórczości oraz wiara we własne siły.
Ciężko jest pisać, trudno jest znaleźć balans między twórczością a życiem. Lucy jest tego najlepszym przykładem.

wtorek, 18 września 2018

Yanic Lahens - Błogie odwroty [recenzja]

Przekład: Jacek Giszczak
Wydawnictwo Karakter
Kraków 2018

Gęsta, lepka, bardzo intensywna powieść, która kojarzy mi się z wielkim zagubieniem.
Nie chodzi tu o geograficzne, topograficzne zbłąkanie, ale rozdarcie moralne, niepewność wyborów, brak poczucia zakorzenienia, wspólnoty.
Na pierwszym planie pojawia się miasto. Port-au-Prince, stolica Haiti to miasto zła, miasto pokus, zgorszenia, korupcji, przestępczości, która zdaje się mieć przyzwolenie społeczne, na którą oko przymyka nawet władza (o ile jest jej po drodze z danym występkiem).
Przyczynkiem do rozmyślań nad kondycją moralną haitańskiego społeczeństwa jest zagadkowa sprawa śmierci sędziego. Traci on życie w dziwnych, niepewnych okolicznościach, jednak nikt nie ma wątpliwości, że zginął przez swoje przekonania: umiłował on sobie prawo, etyczność, moralność, rezygnując z bezpiecznych i wygodnych układów, podporządkowania wiodącym w mieście trendom.
Sędzia musiał zginąć, był niewygodny i niebezpieczny w swej przyzwoitości.
Z zagadką jego śmierci próbuje się uporać jego jedyna córka, żona oraz brat. Każde z nich na swój sposób przeżywa żałobę, każde z nich w inny sposób próbuje ułożyć sobie życie.
Żona kompletnie traci wolę walki, córka wprost odwrotnie - próbuje teraz żyć podwójnie, angażując się w różne relacje, próbując niemal wszystkiego. Brat zmarłego boryka się też z odrzuceniem przez bliskich jego własnej seksualności, która diametralnie wpływa na całej jego życie.
Ten wielogłos, którego nielicznymi tylko reprezentantami są wspomniane wyżej postaci daje chaotyczny obraz haitańskiego społeczeństwa, dalekiego od porządku, harmonii i posłuszeństwa.
Bohaterowie niemal się zakrzykują, wchodzą sobie w słowo, każdy próbuje wyrzucić z siebie złość na rzeczywistość, niesprawiedliwość, chaos. 
Haiti jest mroczne, odległe nie tylko geograficznie, ale przede wszystkim mentalnie. Łączą nas tęsknoty, niespełnienia, marzenia, ale ta brutalność i przemoc, jaką ukazuje książka zdaje się nas oddzielać. Być może wcale tak nie jest. To tylko subiektywne odczucie.
Zresztą, Haiti literackie właśnie z takim barbarzyńskim światem mi się kojarzy. A wszystko to przez Karakter. W powieści Dany'ego Laferrièr'a "Kraj bez kapelusza" (recenzja tutaj) jest podobnie. 
Haiti to miejsce polifonicznych głosów, które za każdym razem wyrażają rozczarowanie.

środa, 18 lipca 2018

Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - Ogród Zuzanny. Tom 2 [recenzja]

Wydawnictwo WAB
Warszawa 2018


Autorki poszły za ciosem i stworzyły drugą część przyjemnej i nieco nostalgicznej opowieści o trzech przyjaciółkach z małej miejscowości.
Pełna ciepłego humoru historia ze Starej Leśnej opowiada o tytułowej Zuzannie, która z wiodącej bohaterki (którą była w poprzedniej powieści) staje się szczęśliwą kobietą, która nie tylko odzyskała studencką miłość, ale też całkowicie zapanowała nad swoim życiem. Nieco poboczny wątek dotyczy jej matki i babki, barwnych, jakże różnych od siebie postaci, które z dużą swadą wprowadzają kolejne zmiany i moderują życie swoich znajomych i przyjaciół.
Druga z głównych bohaterek - Kazia, wciąż prowadzi księgarnię, jednak nad jej biznesem gromadzą się czarne chmury. Czy uda się jej pozostać na powierzchni, czy zostanie pożarta przez biznesowe rekiny?
Trzecia z przyjaciółek, fryzjerka Wiola postanawia raz na zawsze ustabilizować swoje życie uczuciowe. By osiągnąć cel, musi jednak zmierzyć się z demonami przeszłości, które wciąż skutecznie wciągają ją w odmęty poczucia winy, smutku i braku poczucia własnej wartości.
Poza głównymi bohaterkami, autorki wplatają w historię wątki osób znanych z poprzedniej części książki, dzięki czemu powieść jest nie tylko familiarna, ale także swobodna, poufała, a przez to bliższa czytelniczkom.
Dla zelektryzowania atmosfery autorki włączają w całość wątek kryminalny, śledztwo, tajemnice sprzed lat, a także pewne realne zagrożenia wynikające z ludzkiej zazdrości.
Przed bohaterkami wiele trosk i wyzwań. Jednak siła przyjaźni i pewność, że zawsze znajdzie się życzliwa dusza powodują, że wszelkie trudności przestają wyglądać tak przerażająco jak na początku.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu: