wtorek, 31 grudnia 2013

Maria Ulatowska - Pensjonat Sosnówka [recenzja]



Książka ta jest dalszym ciągiem Sosnowego dziedzictwa, powieści, której nie przeczytałam. Mimo to, nie czuję specjalnego dyskomfortu, fabuła jest tak przejrzysta, historie bohaterów potraktowane w taki sposób, że nie trzeba szukać powiązań we wcześniejszym tomie.
Ulatowska pisze w prosty, powszedni sposób. Jej dialogi są prozaiczne, codzienne, bohaterowie zwyczajni, a co za tym idzie, bardziej prawdopodobni. Nie bez znaczenia jest też fakt, że zazwyczaj zamieszkują polską prowincję, mają spokojne życie, ich siłą i niezwykłością jest szczęście do ludzi, wielkie przyjaźnie, pomocne dłonie i serdeczność, która nie jest już taka normalna i codzienna.
Z pewnością można potraktować tę powieść jako babskie czytadło. Jest tu wątek miłosny, a jakże, aczkolwiek kwalifikując książkę, wkładając ją w szufladkę, uczciwiej będzie nazwać ją powieścią obyczajową. 
Akcja dzieje się na Kujawach, w uroczym, schowanym w lesie dworku, który właścicielka Anna Towiańska, przerabia na pensjonat. Perypetie remontowe (zajmują mały fragment książki), przyjaźnie i losy pracowników Sosnówki, a także  losy głównej bohaterki, Anny oraz jej gości stanowią treść tej uroczej, pogodnej i pokrzepiającej książki.
Z pewnym przestrachem odkrywam, że książki tego typu przypadają mi do serca. Jeszcze kilka lat temu kręciłabym nosem i prychała na ich widok, wydając gardzące pomruki, dziś zaś, są one dla mnie wytchnieniem i przyjemnością. Nie wiem co się ze mną dzieje, przecież na starzenie się mam za mało lat. Pomyślę o tym jutro. Tymczasem pozdrawiam ewentualnych czytelników tych moich rozterek Do siego roku!

sobota, 21 grudnia 2013

Cormac McCarthy - Rącze konie [recenzja]

Mam poczucie, że weszłam w surowy męski świat. Zupełnie już zapomniany, przebrzmiały, nieistniejący. Gdzie nawet nastolatek ma w sobie siłę, pewność i przekonanie doświadczonego życiem człowieka. Dopiero finał powieści wyprowadził mnie z tego błędu. Być może tak bardzo chciałam widzieć w głównym bohaterze (John Grady Cole) silnego i kategorycznego mężczyznę, że za pewnik wzięłam dojrzałość i bezdyskusyjność szesnastolatka.
Fabuła skupia się na historii wspomnianego Johna, który rozgoryczony sprzedażą rodzinnego rancza, wespół ze swoim przyjacielem, Lacey'em Rawlinsem, opuszcza rodzinne strony. Odbywają konną podróż do Meksyku, po drodze spotykając chłopca młodszego od siebie, Jimmy'ego Blevinsa, które to spotkanie zaważy na przyszłości całej trójki.
Być może niejeden czytelnik wziąłby ich wyprawę za podróż inicjacyjną, swoiste wprowadzenie w dorosłość. Ja tego tak nie widzę. Każdy z nich ma swoje życiowe doświadczenie, każdy przed czymś innym ucieka, czego innego szuka. Powaga, obyczaje, zachowanie, wybory (może poza sercowymi) Cole'a dają obraz jego ukształtowanego charakteru.
Sytuacje, których będzie świadkiem, okoliczności, w których będzie musiał się wykazać rozmaitymi dorosłymi cechami, tylko wzmocnią jego postawę. A trzeba przyznać, że los nie jest łaskawy dla bohaterów McCarthy'ego. Żyją w trudnym, brutalnym świecie, pełnym gwałtowności, zepsucia, samotności. Próbując żyć w zgodzie ze sobą, muszą walczyć i mieć twardą skórę. Wciąż też nie ma pewności, czy wierność popłaca...
McCarthy ma talent do tworzenia ciasnego, splątanego nastroju, pesymistycznego, acz z nutą nadziei. Ma też talent do relacjonowania i opisywania sytuacji. Zapadają w pamięć, choćby te dotyczące zaklinania koni, gry w szachy. Suchy, minimalistyczny język potęguj te odczucia.
To książka z gatunku tych, po przeczytaniu których nie wiadomo co ze sobą zrobić. Szarpią duszę nawet po prześledzeniu ostatniej strony.
McCarthy pozostawia w stanie zadumy nad honorem, uczciwością, szczerością, a także wolnością, którą przywodzą na myśl nie tylko tytułowe Rącze konie.

czwartek, 19 grudnia 2013

Jacek Dehnel - Fotoplastikon [recenzja]

Walczyłam z całych sił, nie chciałam użyć tu tego słowa, bo nie pasuje ono do Dehnela. Okazało się, że pasuje jednak do Fotoplastikonu. Ta kompilacja albumu, połączonego z literackimi miniaturami, odnoszącymi się do poszczególnych zdjęć, jest  po prostu czarująca. Momentami pełna wdzięku, urocza. 
Duża w tym zasługa starych fotografii oraz pocztówek, które z pietyzmem i zamiłowaniem zbierał autor, ale nade wszystko rzecz w tekstach, które stworzył do nich pisarz. Te literackie ćwiczenia z myślenia i z wyobraźni są dobrym rozwinięciem sytuacji zastygłych na fotografiach, czasem są zaś ich nowym życiem, zupełnie nieoczywistym spojrzeniem, na zdawałoby się, ewidentny obraz.
Dla mnie (zapewne nie jestem pierwsza) największą wartością odznaczają się obrazy znaczone, kartki, na których spisane są życzenia, uczucia, czyjeś zapewnienia. Dziś utrwalone na starych pocztówkach słowa, wydają się czasem wyrwane z kontekstu, ich archaiczny język wygląda na nierzeczywisty, wymyślony. Dehnel zgaduje, zadaje pytania, dorabia historie, dykteryjki, zmusza do innego spojrzenia na swoich bohaterów.
Piękny album, ale czy na pewno album? Sepiowa wariacja (choć nie zawsze sepiowa) na stare portrety wykonywane w szacownych pracowniach, często noszących dumną nazwę atelier. Wiele tu scenek rodzajowych uchwyconych w zaaranżowanych wnętrzach, w urokliwych plenerach, są też sielskie widoczki. Plus erudycja, dowcip i literackie impresje Dehnela.
Dla mnie lektura była zabawą i uciechą, połączoną z dużą ciekawością, co znajdę na następnej stronie, czy będą to trzej panowie w łódce, portret damy, a może bezgrzeszne lata (przedstawiające baraszkujące dzieci)?
Spotkanie z tą książką to przygoda pełna przyjemności, i wizualnych i intelektualnych.

wtorek, 17 grudnia 2013

Carol Drinkwater - Oliwkowa farma [recenzja]

Nuda, nuda i nudyści! Swoisty dziennik, jakim jest powieść Carol Drinkwater, nuży i męczy. Sam pomysł, który zresztą podsunęło życie, jest chwytliwy i mógł okazać się wielką wygraną autorki. Tak się jednak nie stało. Nie wiem tylko czy wina leży po stronie pisarki czy tłumaczki. Bezbarwne słowa, nijakie opisy. Tej książce stanowczo brak życia! A przecież historia w niej opowiedziana aż prosi się o dobre potraktowanie.
Carol wraz ze swoim partnerem Michelem, decydują się na zakup zaniedbanej i mocno podupadłej posiadłości w Prowansji. Opłakany stan gaju oliwnego, zatęchłe, pełne zasuszonych gadów pokoje, naruszony zębem czasu i brakiem troski basen, zapuszczony ogród, oto co na początku zastają nowi właściciele. Widzą w tym miejscu potencjał, stawiają wszystko na jedną kartę i finalizują zakup. Irlandka Carol, ze zdumieniem obserwuje zwyczaje, jakie panują we francuskich transakcjach - pieniądze przekazywane pod stołem, piętrzenie trudności przez urzędników (ciągnący się problem braku wody w posiadłości). Ciągła obawa przed utratą farmy, brakiem środków, walka z zastaną ruiną, która ma przemienić się w dom marzeń, oto treść książki. Wszystko to doprawione podróżami, pracą, trudem i znojem przy remoncie, a także miłością dwójki doświadczonych przez życie ludzi. Jak można było zepsuć historię, która praktycznie sama się napisała? 
Czynników jest kilka. Po pierwsze brak emocji, nie czuje się związku z autorką, mocno trzyma ona dystans, umieszczając czytelnika w pozycji biernego i znudzonego wykładem słuchacza. Po drugie brak polotu, dowcipu, humoru. Wszystko tu znaczone jest jednym kolorem, nie ma skoków napięcia, zmian nastrojów: brak dowcipu, żartu, błyskotliwości, czegoś, co zróżnicowałoby treść, nadało jej nowego kolorytu, podtrzymało uwagę.
Poza tym język bez wdzięku, niezmienny, jednostajny, sztywny. 
Zmarnowana szansa na ciekawą książkę. Szkoda czasu.

niedziela, 15 grudnia 2013

Jerzy Gruza - Rok osła. Anegdoty, opowiadania, podsłuchy [recenzja]

Staram się patrzeć na Gruzę przez pryzmat jego wcześniejszych filmów: Dzięcioła, Przeprowadzki, czy też nieśmiertelnych seriali: popisowego Czterdziestolatka czy znakomitej Wojny domowej. Sprawdził się tam i jako scenarzysta, i jako reżyser. Dlatego też, poprzez sentyment do ekranowej twórczości, zwróciłam uwagę na Rok osła.
Jest rok 2010. Autor opisuje, z właściwym sobie poczuciem humoru, spostrzeżenia i komentarze obejmujące wydarzenia sprzed trzech lat. Odnosi się do wydarzeń politycznych, towarzyskich. Nie poprzestaje na tym, między poszczególnymi podsłuchami z rzeczywistości, przemyca wspomnienia z przeszłości, anegdotki o artystach, własne przygody sprzed lat (jak choćby zabawne reminiscencje z aresztu na Wilczej).
Bawi anegdota o przyjeździe do Polski Marleny Dietrich, telefoniczna rozmowa z Zofią Czerwińską, wspomnienia z festiwalu nalewek. Jest garść historii o Andrzeju Wajdzie, Bohdanie Łazuce, czy Zbigniewie Cybulskim.
Cytuje fragmenty wywiadów znanych ludzi, wybierając ustępy demaskujące egzaltację, próżność i śmieszność powyższych.
Absurdy artystycznego światka bawią, ale w szerszej perspektywie powodują konfuzję...
Książka przypomina mi trochę felietony Jerzego Iwaszkiewicza, jest inteligentnie, kąśliwie, ironicznie,a nade wszystko zabawnie.
Można się cieszyć lekturą, choć dla mnie ta książka jest za długa. Zbyt wiele anegdotek, zbyt wiele opowiadań, zbyt wiele podsłuchów. Od przesytu konwencja traci świeżość, trochę nuży, trochę męczy. Warto więc dawkować lekturę, by nie ulec podobnym odczuciom. Jako porcjowana lektura będzie w sam raz.

sobota, 14 grudnia 2013

Marek Edelman - I była miłość w getcie [recenzja]

Każda książka Edelmana rzuca mnie na kolana. Rzecz w historiach, które opowiada autor, ale także w sposobie narracji. Poprzez zwykłe opowiadanie, często zupełnie bez emocjonalnego zabarwienia, szorstkie relacjonowanie zdarzeń, nadaje niebywałej głębi oraz przestrzeni zapamiętanym historiom. Porusza, wstrząsa, daje do myślenia, po lekturze nie bardzo wiadomo co ze sobą zrobić, w końcu wspomnienia Edelmana nie są mdłymi opowiastkami, to często wstrząsające, dramatyczne świadectwa losów zwykłych ludzi. Największym ich nieszczęściem/pechem/karą było życie w czasach Zagłady.
I była miłość w getcie - ten tytuł mówi sam za siebie. Edelman pokazuje, że mimo całej grozy, potworności tamtych czasów, ludzie nie zapominali, nie rezygnowali z uczuć, bardzo często to one pozwalały im pozostać w jako takiej kondycji psychicznej, trzymały ich przy nadziei. Przykładów na największą miłość, poświęcenie, jest bardzo wiele: matka, która oddała własny numerek życia córce, skazując się tym samym na śmierć, cierpiące głód małżeństwo, gdzie żona ukradkiem przelewała łyżką zupę do talerza męża, czy też szalone uczucie młodej łączniczki do starego Żyda, których rozdzieliło dopiero powstanie warszawskie. Miłość była ważna, dla niektórych najważniejsza, znaczyła więcej niż przetrwanie, niż życie.
Edelman wyraźnie podkreśla, że jego historie to subiektywne relacje ze zdarzeń, w których sam uczestniczył, lub których fragmenty do niego docierały. Nie jest to więc prawda historyczna, a osobiste wyznania między innymi dotyczące powstania w getcie, w kwietniu 1943 roku oraz z powstania warszawskiego. Trochę postrzępione, trochę wybrane momenty tych niezwykłych zrywów. Nie jest to reporterska relacja, nie jest to dziennik. To coś innego, pełniejszego, naznaczonego pamięcią, szacunkiem, odwagą i  przesłaniem, by nie ulegać bierności, strachowi. Książka - lekcja człowieczeństwa i pokory. Ważna i bardzo potrzebna.

czwartek, 12 grudnia 2013

Sylwia Chutnik - Dzidzia [recenzja]

Urodziła się bez kończyn, z wodogłowiem. Ma na imię Karolina, ale nazywają ją Dzidzia. Całkiem możliwe, że jej kalectwo to kara za grzechy przodków, za wojenną prababkę, która wydała Niemcom dwie kobiety. Taka rodzinna klątwa, dotknęła właśnie bohaterkę powieści.
Unurzana w turpistycznych i fizjologicznych opisach Dzidzia, jawi się jako dziwotwór, maszkara, wywołująca wstręt. Fantasmagoryczne, nierzeczywiste odniesienia, nadają jej pewnej umowności. Jest ona niezwykłą kaleką. Ma latarkę w brzuchu, a w oku kalejdoskop, cała jest metaforą, symbolem polskich bolączek. Z głębi jej trzewi dobywa się coś na kształt radiowej audycji, w której ludzie opowiadają swoje wojenne doświadczenia. Dzidzia to wołanie pisarki. Bohaterka staje się nośnikiem emocji i typowych polskich postaw.
Autorka za pomocą Didzi, rozprawia się z całym światem. Ma pretensje do narodowej martyrologii, świętoszkowatości, antysemityzmu.
Agresywna narracja, bolesne dosłowności (duszenie noworodków szmatą wciskaną w usta, grzebanie zmarłego męża przy grządkach z marchewką), stanowczo do mnie nie przemawiają. Nie moja estetyka.
Poza tym męczą mnie ciągłe oskarżenia, narzekania, oburzenia. Metafory również skręcają ku szkaradności, brutalności, a przez to stają się wulgarne. Nie chodzi mi o to, że każda książka ma docierać do czytelnika subtelnościami i delikatnością, jednak można to zrobić w lepszym stylu. Nie podoba mi się pisarstwo Sylwii Chutnik. Jej literatura za głośno krzyczy, może nawet wrzeszczy. Nie trafiają do mnie takie agresywne, toporne, nieociosane historie. Wolę literaturę z polotem, Bożą iskrą. 

środa, 11 grudnia 2013

Remgiusz Mróz - Parabellum. Prędkość ucieczki [recenzja]

Ta książka to bomba. Na każdej kolejnej stronie wybucha nowym zaskoczeniem, uzbrojonym dodatkowo w zawrotne tempo. Pozostając przy militarnej terminologii, posłużę się jeszcze pojęciem frontu walki, którym w powieści jest rok 1939.
Na wojenny wrzesień patrzymy z perspektywy różnych bohaterów. Jest sierżant Bronisław Zaniewski, którego początek wojny zastaje na pograniczu polsko - słowackim. Wybuchowy (znów te wojskowe terminy!), impulsywny żołnierz, łatwo popada w konflikty, również z przełożonymi, jednak wszelkie personalne starcia tracą na ważności, gdy do granic puka wróg. Wciąż nabierające pędu perypetie sierżanta oraz garstki jego kompanów, będą trzymały w napięciu do końca tomu.
Opresje w jakie co i rusz popada czupurny Bronek urywają się zawsze w kluczowym i newralgicznym momencie, po to, by przepleść się z wojennymi perypetiami jego brata, Stanisława. Świeżo upieczony lekarz prosi o rękę piękną Marię, która poza głową na karku ma też niewyparzony język. Pochodzenie narzeczonej powoduje, że para postanawia uciec z ogarniętej hitlerowskimi nalotami stolicy i przedostać się do sojuszników. Ileż zachodu, swoistej partyzantki oraz mocnych nerwów i pomysłowości  będzie ich kosztować ta misja! I w tym przypadku każdy punkt kulminacyjny przygód dzielnych narzeczonych hamowany jest przez opowieść kolejnego bohatera, tym razem zza linii wroga. Hauptmann Christian Leitner, to oficer Wehrmachtu, który zdobył Rawicz. Punkt widzenia okupanta staje się równie interesujący co potyczki braci Zaniewskich.
Duże tempo książki mocno urozmaicają zmiany w narracji: wątek urywany w kulminacyjnym momencie długo jeszcze trzyma w napięciu, choć my czytamy już przygody kolejnych bohaterów, równie emocjonujące. Udał się autorowi ten zabieg, urozmaicił fabułę, nie dając czytelnikowi ani na chwilę odpocząć i złapać tchu. 
Sprawna historia, dopieszczona detalami z czasów II wojny (ujmujące się szczegóły, takie jak marki ówczesnych papierosów czy ogłoszenia z wrześniowej prasy warszawskiej) oraz lekki, obrazowy język autora, zapewnią emocje. Wiem co mówię, niełatwo ulegam ekscytacjom podczas lektury, jednak zabiegi formalne a przede wszystkim pomysły fabularne, sprawiają, że nie sposób czytać Parabellum bez poruszenia.



Za egzemplarz książki dziękuję Autorowi.



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Maria Ulatowska - Całkiem nowe życie [recenzja]

Franciszka Janusiak nie przypuszczała, że wyjazd na pierwsze w życiu wczasy pracownicze odmieni jej życie. Jest rok 1968, Franka trafia na dwa tygodnie do Karpacza, gdzie zostaje już na stałe, jako żona kierownika ośrodka wypoczynkowego, jako pani Wołodarska.
Życie jej nie oszczędza, gdy mijają pierwsze porywy namiętności, przychodzi pora na prozę życia, poznawanie się, dostosowywanie do zastanych norm i obyczajów.
Świeżo poślubiony mąż nie jest tak idealny, jakby to wynikało z pierwszych miesięcy wspólnego życia, zaś teściowa to ziejąca jadem, okrutna kobieta. Młoda, niedoświadczona dziewczyna, musi poradzić sobie z nową rodziną, ułożyć z nimi stosunki, znaleźć sposób na życie. Ma też marzenia, które obiecuje sobie spełnić, tylko czy dane jej będzie pozostać wiernej swoim ideom?
Na szczęście znajduje przyjaciela, stopniowo też zaczyna wyzwalać się spod zaborczych skrzydeł męża, kochającego ją chorą, napastliwą miłością. Franka nie poddaje się trudom życia i walczy o swoje marzenia. Poznając jej historię, czasem jej współczujemy, czasem dopingujemy i cichutko szepczemy: brawo
To ciekawa obyczajowa opowieść (troszkę czytadło) o zwykłym życiu późnych lat 60., 70. i 80. w sudeckim mieście. Przeciętna bohaterka daje poczucie realności opisanych sytuacji, jej nieprzeciętne decyzje i marzenia, dodają otuchy czytającym, sprawiają, że cała książka zyskuje znamiona niezwykłej historii.
Jest tu zdeterminowana, odważna kobieta, jest przyjaźń, miłość, intrygi, przeciwności losu. Są też poboczne historie ludzi w pewien sposób bliskich France, których życiorysy są bardzo różnorodne, często tragiczne, pokazujące, że happy end to tylko jedna z opcji, niestety nieczęsta. Mimo to cała książka pełna jest wiary i ciepła, a także zwykłej serdeczności, która potrafi ogrzać równie skutecznie jak miękki koc. Autorka zilustrowała starą prawdę, głoszącą, że chcieć to móc, że trzeba mieć odwagę realizować swoje pragnienia.
Już wiem jak potoczy się historia zwyczajnej niezwyczajnej Franciszki. Warto ją poznać.

sobota, 7 grudnia 2013

Adolf Rudnicki - Teksty małe i mniejsze [recenzja]

To była trudna i wymagająca lektura. Teksty rzeczywiście małe, maluteńkie, niektóre na raptem pół strony. Nagromadzenie historii, historyjek daje wrażenie przesytu. Nie jest to książka na jedno posiedzenie, potrzeba na nią dużo czasu, wielokrotnych powrotów, powolnego trawienia informacji, spokojnego przyswajania. Objętość poszczególnych narracji tego wymaga. Nim ochłonie się z jednej opowieści wpada się w drugą, nim się ją przeniknie, pojawia się następna, dlatego konieczne jest długotrwałe i stopniowe sięganie po Teksty małe i mniejsze.
Mając w pamięci biografię autora, cały czas transponowałam ją na treść książki. Nie potrafiłam patrzeć na jego twórczość osobno, nie umiem w tym przypadku rozdzielić autora od jego dzieł. Stąd wszędzie szukałam odniesień do rzeczywistości, wydarzeń z życia, co pewnie nie ma większego sensu i tylko zniekształciło mi odbiór. Nic na to nie poradzę, taka moja słabość.
Rudnicki stworzył prozę głęboko gryzącą czytelnika. Jest niewygodna, momentami nieprzyjemna (powiedzmy w sensie sumienia), ocierająca się o problemy samotności, wyobcowania, rozczarowania, trudnych miłości.
W miniaturze Wciąż uciekając, pojawia się sytuacja potrzasku, w którym kończą ludzie skupieni na sobie i własnych przyjemnościach, gardzący innymi, goniący za wiatrem. Co im zostanie, gdy okaże się, że nic ich nie cieszy?
Monolog Kurier, traktuje o zgorzknieniu i zwątpieniu żołnierza, który narażając się, przynosi dowódcom nic nie znaczący meldunek.
Jest też poruszająca historia Ofiarowanie Izaaka, będąca swobodną interpretacją biblijnej historii. Kontrowersyjne potraktowanie tematu, dyskusyjne opisanie relacji między pokoleniami oraz zadziwiający obraz aniołów, najbardziej zapadły mi w pamięci.
To tylko maleńka próbka tematyki zawartej w zbiorze. Komu niestraszny moralny niepokój niech szuka tej książki.

czwartek, 5 grudnia 2013

Francis Durbridge - Jaguar i lalka [recenzja]

Peter Matty, londyński wydawca książek, na lotnisku w Genewie poznaje tajemniczą Amerykankę, Phyllis du Salle. Przypadek sprawia, że spotykają się po raz kolejny kilka dni póżniej. Nawiązują znajomość. Okazuje się, że Amerykanka podróżuje po Europie, a w Wielkiej Brytanii ma zatrzymać się u znajomego, sir Arnolda Wyatta. Oczarowany kobietą Peter, pożycza jej swojego Jaguara, by ta spokojnie dotarła na miejsce. Jakież jest jego zdziwienie, gdy okazuje się, że policja odnalazła samochód porzucony na drodze, zaś sir Arnold mówi mu, że nie zna pani du Salle.
Kim jest tajemnicza kobieta, czemu kłamie i przedstawia fałszywą tożsamość?
Peter rozpoczyna prywatne śledztwo, wpada na fałszywe tropy i zagadkowe zachowania ludzi, którzy musieli mieć kiedyś z Phyllis do czynienia. Przy okazji wplątuje się w bardzo podejrzaną aferę... Ciekawą, zawikłaną sprawę, pełną niewiadomych, jak również niebezpieczeństw.
Dla czytelnika poza intrygą, bardzo przyjemny będzie sam styl pisarski autora, który przypomina klasyczne brytyjskie powieści tego gatunku. Recenzenci zaliczają go do starej szkoły pisarskiej. Niektórzy plasują jego twórczość obok książek Agathy Christie, co moim zdaniem jest już lekką przesadą.
Fakt, że bohaterami powieści są gentlemani, wyższe sfery, ogłada, maniery i pewna fasadowość w zachowaniu, aczkolwiek to całkiem inne pisarstwo.
Spokojna,  rytmiczna powieść dla wielbicieli klasycznego kryminału.

środa, 4 grudnia 2013

Barbara Rybałtowska - Szkoła pod baobabem [recenzja]

Kasia Markowska ma pięć lat. Jest wojenną emigrantką, która razem z matką trafiła do Mukono. Jest to małe afrykańskie miasteczko nad Jeziorem Wiktorii, nad którym rozpościera się też polskie osiedle, Kodżo. Historię wojennej tułaczki dwóch osieroconych przez męża i ojca  (zabitego przez Niemców) pań Markowskich poznajemy dzięki opowieści Kasi. 
Naiwne, ale jak to u dziecka, szczere spostrzeżenia pozwalają na świeże i momentami zabawne spojrzenie na życie wygnańców. Oderwanie od martyrologii okupacyjnej i koszmarnych wspomnień są pewną odmianą. Znajdziemy opisy prania w rzece pełnej krokodyli, przechadzające się opodal osiedla gepardy, czy złośliwe małpy, zaglądające do ludzkich domostw. 
Polacy dotarli tu za armią Andersa, próbując na nowo urządzić sobie życie, z niecierpliwością oczekują końca wojny, który to koniec pozwoli im na powrót do ojczyzny, bądź wyjazd za zachód Europy.
Relacja rezolutnej dziewczynki rysuje codzienność mieszkańców osiedla: organizowanie sobie pracy, wymiany handlowe z tubylcami, budowanie szkoły przez Afrykańczyków, odwiedzanie większych miast, jakże różnych od maleńkich ugandyjskich wioseczek. Ważna była także nauka polskiego, podtrzymywanie tradycyjnych świąt wystawianie klasyki polskiej dramaturgii, po ty, by dzieci nie zapomniały kim są i skąd pochodzą. 
Lata spędzone w Afryce zmieniły dziewczynkę, przestała tęsknić za krajem, którego nawet nie pamiętała. Czas spędzony na Czarnym Lądzie dał jej nowe przyjaźnie, pewne życiowe doświadczenia, spotkania z kombatantami (pojawiają się jednak echa wojny), zmienił też jej sytuację rodzinną. Egzotyczna Uganda stała się jej znaturalizowanym środowiskiem.
Ciekawy aspekt wojennych losów Polaków. Niektórym może przeszkadzać, że brak tu wielkiej polityki, ale warto spojrzeć na sprawę z perspektywy małego dziecka, które odbiera ten świat zupełnie inaczej. Spotkanie z tą właśnie książką było nowym doświadczeniem, potrzebnym i urozmaicającym doznania literatury, traktującej o czasach II wojny.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Dolores Redondo - Niewidzialny strażnik [recenzja]

Inspektor Amaia Salazar prowadzi śledztwo w sprawie zamordowania trzynastolatki. Ślady pozostawione na miejscu zbrodni, bardzo przypominają dwa inne przypadki, gdzie ofiarami również były nastolatki. Brutalny seryjny morderca zostawia ciała w lesie, blisko drogi, na skraju szosy zostawia  zaś damskie buty, dając tym samym wskazówkę policji, tworząc swoją wizytówkę. Amaia musi wrócić w rodzinne strony, gdyż tam prowadzą tropy. Konieczność pojawienia się w mieście dzieciństwa, niesie za sobą nieuniknione spotkania z rodziną i dawnymi znajomymi, co nie cieszy policjantki. Wracają mroczne i trudne wspomnienia z dzieciństwa, emocje, o których lepiej byłoby zapomnieć. 
Śledztwo zaczyna się komplikować, czas ucieka. Co łączyło ofiary, kim były, dlaczego zginęły? Do grona podejrzanych dołącza również basajaun, w baskijskich wierzeniach istota broniąca leśnego życia. Mitologia zaczyna łączyć się z rzeczywistością. Do tego mgła, deszczowa końcówka zimy i tajemnica, niepokojąca, ale czy nierzeczywista?
Sporym plusem jest miejsce akcji, przybliżanie codzienności, wierzeń, mitologii ludu Basków. Jakaż to miła odmiana po dziesiątkach tomów szwedzkich kryminałów!
Czytając książkę bardzo mocno wyczuwa się, że autorką jest kobieta. Dużo uwagi poświęca ona życiu prywatnemu głównej bohaterki (nie zapominając też o postaciach pobocznych), relacjom między nimi, uczuciom, emocjom, problemom miłosnym, ale nie tylko takim. 
Serdecznie polecam wszystkim miłośnikom kryminalnych opowieści, zmęczonym skandynawskim klimatem. Podróż na południe Europy poszerzy spectrum, wzbogaci paletę literackich bohaterów oraz da rozrywkę, będącą główną powinnością powieści tego typu.

sobota, 30 listopada 2013

Raimond Gaita - Mój ojciec Romulus [recenzja]

Unikam książek, które wywołują wzruszenie. Tym razem poddałam się emocjom i wcale nie żałuję.
Napisana bez zbędnego patosu, uniesień i wielkich słów, historia zwyczajnego, ale jednocześnie nieprzeciętnego człowieka, widziana oczami jego syna.
Romulus Gaita urodził się i wychował w Rumunii, w skrajnie trudnych warunkach. Gdyby nie silny charakter, wola lepszego życia i samozaparcie, nie wiadomo jak skończyłaby się jego historia. Potrafił jednak ogromną pracą zmienić swoje życie. Najpierw terminował u kowala, potem wyemigrował do Niemiec, gdzie urodził się jego syn. Stamtąd, w poszukiwaniu lepszego życia,  rodzina przeniosła się do Australii, gdzie przez lata z mozołem próbowali się urządzić (ciekawe są opisy australijskich realiów lat 60. i późniejszych).
Prostymi słowami, opisując codzienność, Raimond Gaita przedstawia losy ojca, swoje dorastanie, rodzinne zawirowania i tragedie. Ze wspomnień syna wyłania się mądry, prawy i sprawiedliwy Romulus, ojciec, który mimo skomplikowanej osobowości, mimo trudnego charakteru, potrafił pokazać dziecku, jak godnie przeżyć życie, potrafił znaleźć z nim wspólny język. Lojalny, zacny człowiek, który niósł pomoc nawet tym, którzy go zawiedli. Poznając koleje jego losu, czytelnik zaczyna czuć nie tyle sympatię, co podziw i szacunek wobec niezwykłej prawości Romulusa. Opisuje się go słowami, które w zasadzie wychodzą  dziś z użycia: sprawiedliwy, przyzwoity, moralny.
Życie imigranta zazwyczaj nie jest pasmem sukcesów, trudności w aklimatyzacji, zobowiązania wobec pracodawców, język, oddalenie od ojczyzny, nie ułatwiają życia. W przypadku rodziny Gaita mamy jeszcze do czynienia z pogubioną, chorą psychicznie matką, nie umiejącą odnaleźć się ani w roli żony, ani rodzicielki, ani emigrantki skazanej na australijski busz. Ilość trudów jakie są udziałem tych ludzi, niejednego by przytłoczyła, załamała. Romulus nie poddaje się przeciwnościom losu, walczy dla syna. Ten z kolei odwdzięcza się niezwykłemu ojcu spisaniem jego dziejów. Poruszająca, piękna historia rodziny, której sercem i sensem był wyjątkowy Romulus.
Nadzwyczajna książka, zmuszająca do refleksji.

piątek, 29 listopada 2013

Michał Głowiński - Kładka nad czasem. Obrazki z Miasteczka [recenzja]

Pisarstwo Michała Głowińskiego onieśmiela, nie mam tu na myśli tylko jego twórczości naukowej. Powieść Kładka nad czasem również imponuje wyważonym stylem, literackimi nawiązaniami, dystyngowanym językiem i szlachetnością formy.
Powieść jest w pewnym stopniu wspomnieniowa, jednak fakty z odległej przeszłości mieszają się tutaj ze zmyśleniami, ułudami. Zabiera nas autor w podróż do Pruszkowa, miejsca swojego urodzenia, zwanego w książce Miasteczkiem.
Dzieli się on z czytelnikiem widokami z okna: jest głośny gazeciarz, wiecznie biegający głupi Zdzisio, małe sklepiki i kramy lokalnych handlarek, są kamienice, sąsiedzi. Krok po kroku wydobywa z pamięci dawne miejsca, niegdysiejszych ludzi, którzy są dziś tylko wspomnieniem, a i to bardzo rzadko. Mowa o żydowskich mieszkańcach Miasteczka, wypędzonych, zamordowanych, wyrzuconych ze świadomości tych, którzy zostali.
W jednym z rozdziałów pisze o poszukiwaniach metryki swej ciotki. W stosownym urzędzie księgi metrykalne ludności wyznania mojżeszowego są schowane, porzucone,pokryte wieloletnią warstwą kurzu. Kurz to symbol zapomnienia, bolesnego, bo wykluczającego ze świadomości dawne współistnienie w tym miejscu sąsiadów polskich z żydowskimi. Podobnie jest z miejscowym kirkutem. Zamkniętym, porośniętym chwastami, głuchym, pustym.
Sentymentalne opowieści i historie sięgają nie tylko rodzinnych wspomnień. Tu pisze o Hrabinie, jedynej arystokratce w okolicy, tam znów o przaśnej Andzi Przysmak, która czekała klienta na rogu ulic.  Jest też niezwykła historia hochsztaplera i galanta, Józefa Jelitko.
Zajmuje się odszukiwaniem wspomnień w ludzkim gadaniu, plotkach miejscowych. Tworzy z Miasteczka swoisty mikrokosmos, gdzie wszystkie tradycyjne społeczne role są obsadzone.
Dla mnie najważniejszy wydźwięk ma w powieści pustka po wymordowanych, smutek po zgładzonym świecie, którego nic już nie wróci. Niestety.

czwartek, 28 listopada 2013

Krzysztof Beśka - Ornat z krwi [recenzja]

Serwis Zbrodnia w bibliotece obwołał autora polskim Danem Brownem. Coś w tym jest. Tajemnicze stowarzyszenie, zbrodnie pośród dzieł sztuki, uwikłanie w całą sprawę notabli, superbohater z przypadku, plus urzekająca sceneria wydarzeń, w tym przypadku jest to miedzy innymi Frombork i Kwidzyn. 
Podczas prac archeologicznych we fromborskiej katedrze, zostaje zamordowany ksiądz. Znika też jeden z badaczy. Dziennikarz, Tomasz Horn wraz ze współpracownicą zaginionego naukowca, archeolożką, Ewą Rimmel, na własną rękę próbują rozwikłać sprawę śmierci kapłana i odnaleźć profesora.
Rozpoczynają tym samym przygodę życia, pełną zwrotów akcji, niebezpieczeństw i porywających zagadek, których wyjaśnienia trzeba szukać w odległej historii. 
Powieść ma bowiem dwa tory akcji, poza współczesnym wątkiem, wraca autor do czasów żywota świętego Wojciecha, pisze też o XIV wiecznym zakonie krzyżackim oraz o Andrzeju Koperniku, bracie samego Mikołaja. 
Ten dualizm, poza oczywistym związkiem z intrygą, pokazuje też zakres pracy, jaką musiał wykonać autor, by uwiarygodnić językowo i fabularnie historyczne wtrącenia.
Akcja cały czas przyspiesza. Przybywa trupów, mnożą się zaginięcia. Policja, nasi bohaterowie oraz przedstawiciele Kościoła próbują zapanować nad rozprzestrzeniającym się chaosem. 
Tempo wciąż wzrasta, dokonują się porwania, posądzenia o szpiegostwo, groźby, pościgi. Nie ma chwili wytchnienia.
Wszyscy miłośnicy spisków, przyszłości ukrytej w historii, tajnego łamanego przez poufne, a także entuzjaści intrygi i kryminalnych zagadek będą usatysfakcjonowani.
Cieszy mnie, że rodzime kryminały odkrywają wciąż nowe zakątki Polski. Już nie tylko duże miasta, ale przede wszystkim urokliwe, mniej znane, mniej kojarzące się ze zbrodnią miejscowości. Mam nadzieję (oby nie złudną), że ta moda się utrzyma, dając tym samym obraz różnorodnej i interesującej Polski, pełnej ciekawostek i atrakcyjnych lokalizacji. Poza zbrodnią niech bohaterką będzie też rodzima geografia.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:






poniedziałek, 25 listopada 2013

Małgorzata Gutowska - Adamczyk - Serenada, czyli moje życie niecodzienne [recenzja]

Czytadło ma za zadanie nieść pokrzepienie, lekką rozrywkę, trochę humoru, umilić czas, dać wytchnienie. Zgodnie z regułą jaką sama sobie narzuciłam, nie lamentuję nad banalnością i miałkością intrygi, słownictwem, charakterami itp.
I taka literatura jest potrzebna, w natłoku wielkich słów, trudnych tematów, powieść taka jak ta jest miłą, i w gruncie rzeczy potrzebną odskocznią od codzienności.
Serenada to współczesna bajka o Kopciuszku, a jakże!
W wyniku dość niezwykłych okoliczności, dobiegająca trzydziestki aktorka teatru lalkowego, Kasia, porzuca cichy, stojący na uboczu Białystok, przybywa do Warszawy, gdzie podejmuje się zastępstwa za najpopularniejszą aktorkę serialową, Serenę. Przez dwa tygodnie udaje idolkę tłumów, gra główną rolę w tasiemcu, w którym od lat niepodzielnie rządzi Serena. Sprawa utrzymana jest w największej tajemnicy, ogromne podobieństwo obu kobiet działa na korzyść produkcji, nikt z widzów nie dowie się, że Serena zniknęła, skoro jej rolę gra Kasia, bądź co bądź, młodsza i sympatyczniejsza, a dzięku charakteryzacji wyglądająca identycznie.
Nagłe wkroczenie w jaskrawy i głośny świat warszawskich celebrytów może namącić w głowie. Jak odnajdzie się w nim prostolinijna i ufna Kasia. Jakie niebezpieczeństwa na nią czyhają? Czy wielka przygoda, w jaką w gruncie rzeczy jest to nagłe zastępstwo, otworzy przed nią bramę do dużej kariery? Jest jeszcze wątek uczuciowy, który również nasuwa wiele znaków zapytania. Skoro to historia o Kopciuszku, to czy znajdzie się prawdziwy Książę? Czy będzie zła macocha i dobra wróżka? 
Szybka lektura na zimne popołudnie.

niedziela, 24 listopada 2013

Agata Tuszyńska - Tyrmandowie. Romans amerykański [recenzja]

Był rok 1970. Studentka iberystyki na Uniwersytecie Yale, Marry Ellen Fox, zaintrygowana  artykułami Leopolda Tyrmanda zamieszczanymi w New Yorkerze, pisze doń list. Od tej korespondencji zaczyna się ich związek: pięćdziesięcioletniego pisarza i ponad dwadzieścia lat młodszej doktorantki.
Gdyby sugerować się tytułem książki, opowieść miałaby dotyczyć Tyrmandów jako pary. Jednak według mnie bohater jest jeden. Lolek mnie stworzył. Stworzył... mądrą i piękna, tak pisze o swoim małżonku Marry Ellen. Imponował jej, był nauczycielem życia, dzięki któremu poznawała Europę, Tyrmandowych przyjaciół, smakowała jego sposób na życie. Ten świat był wyszukany, interesujący, dekadencki, pełen intrygujących niedopowiedzeń i barw, tak jak Tyrmand.
Ze wspomnień trzeciej żony wyłania się człowiek uparty, przesądny, lubiący ład i porządek. Widziała go także jako duszę towarzystwa, kobieciarza, mężczyznę uroczego, a nade wszystko charyzmatycznego.
Reminiscencje wspólnego życia przeplatane są bogatą epistolografią, reprintami oryginalnych listów i kartek, a także zdjęciami z rodzinnych albumów, dokumentującymi ostatnie, chyba szczęśliwe lata Tyrmanda.
Tuszyńska subtelnie, bez nachalności i agresji odmalowuje amerykańskie życie pisarza. Potraktowała swojego bohatera rzetelnie, ale też subtelnie. Wybór listów, wspomnienia żony, sama kompozycja książki, są dbałe, prostolinijne, a tym samym sprawiają wrażenie prawdziwych.
Credo Tyrmanda zamykało się w trzech słowach: kultura, wiara, wolność. O nich właśnie jest ta książka. Lata spędzane na podróżach, twórczej pracy, światopoglądowych dyskusjach, pokazują jaki był autor Złego. Dzięki wspomnieniom prywatnych, ważkich dla rodziny chwil, mamy możliwość spojrzeć na Tyrmanda oczami jego ostatniej towarzyszki życia. Ciepłe, pełne uroku anegdoty dotyczące ślubu, dzieci, sprawiają, że legendarny pisarz staje się trochę bardziej zwyczajny.
Zresztą, jak wspomina Marry Ellen, złościł się, gdy nazywano go pisarzem. Sam o sobie mówił były kelner, ale to już historia na osobną książkę.

sobota, 23 listopada 2013

Katarzyna Krenz - W ogrodzie Mirandy [recenzja]

Autorka książki jest poetką i malarką. Wyczułam to już na  pierwszej stronie powieści. Każde słowo nasycone jest i poetycko i malarsko. Bardzo tego nie lubię. Odnoszę wówczas wrażenie, że całość jest nazbyt sentymentalna i egzaltowana. Od nadmiaru melodramatyzmu można osłabnąć i stracić chęć do lektury, co stało się moim udziałem. Setnie się umęczyłam powieścią. 
Początek był obiecujący: Miranda, przebojowa prawniczka w warszawskiej kancelarii, zachodzi w ciążę, traci pracę oraz złudzenia co do ojca dziecka. Zamieszkuje na angielskiej prowincji, gdzie zaczyna odbudowywać własne życie. Odkrywa siebie nowo, nabiera pokory i dystansu. Poznaje ludzi, którzy staną się dla niej drogowskazem i życiowym zapleczem.
Jest owdowiała profesorowa Mary, która daje schronienie Mirandzie, niepełnosprawny Colin (najbardziej poruszająca, wyrazista postać) toczący z bohaterką filozoficzne dysputy, pogubiona Irena, która nie umie zapanować na własnym życiem. Wszyscy oni są wewnętrznie rozdarci, borykający się z rzeczywistością, ale na sposób brytyjski, czyli apatycznie i niemrawo.
Perypetie bohaterów, które nie płyną wartką rzeką, a leniwie suną pośród mgieł i deszczów, nużą i bywają czytelnikowi nieznośne. Dłużyzny fabularne, dla mnie niezrozumiałe, wręcz niepotrzebne, naprawdę zniechęcają.
Ciekawym zabiegiem było wplecenie w historię współczesnego spojrzenia na platońską teorię idei. Ten wątek się nie obronił. Utonął pośród czułostkowości, melancholii i ogólnej senności. 
Pokonał mnie klimat powieści, wobec tego nie potrafię pochylić się nad nią z aprobatą. A szkoda, bo historia wyglądała obiecująco.

piątek, 22 listopada 2013

Paweł Huelle - Byłem samotny i szczęśliwy [recenzja]

Tom składa się z ośmiu niezwykłych opowiadań, które urzekają od pierwszej strony. Jak zwykle u Huellego ważnym bohaterem jest Gdańsk, nie tyle miejsce akcji, co niemy obserwator dziejów, uczestnik historycznych zawieruch i ważny świadek życia bohaterów.
Tym razem scenerią do wydarzeń jest miasto powojenne, w którym miejsce do życia znajduje rodzina chłopca, będącego łącznikiem wszystkich opowiadań w tomie. 
Tytuł całości w pełni oddaje charakter głównego bohatera, bardzo jeszcze młodego człowieka, wrażliwego, nad wiek poważnego, do którego idealnie pasuje określenie stary malutki. Czuje jak dorosły, w lot łapie pewne życiowe prawdy, pozornie dostępne zazwyczaj pełnoletnim. Żyje on między jawą a imaginacją, która podpowiada mu sceny z przeszłości, wspomnienia innych bohaterów, (przedwojenny Danzig, lwowskie czasy własnej rodziny, urywki wojenne).
Dobrze mu z tą samotnością. Realizuje się w niej. Obserwuje rodziców, ich zachowania. Bliżej mu do ojca, podobnie jak on samotnego, tyle że nie czerpiącego z tego faktu satysfakcji. Przedwojenny inżynier, pochodzący z inteligenckiej, czy może szlacheckiej lwowskiej rodziny, musi odnaleźć się w trudnej socjalistycznej rzeczywistości. Chłopiec poznaje historię rodu ze wspomnień rodzica, dotyka jej również w swoich magicznych widzeniach (np. opowiadania Stół, Cud). Ma też do czynienia z dawnymi mieszkańcami miasta, posługującymi się wciąż językiem niemieckim (opowiadanie Przeprowadzka). 
Książka pełna magii, marzeń, ułudy oraz prawdy o trudach akomodacji ludzi do powojennej rzeczywistości, bardziej w sensie społecznym, życiowym, codziennym, aniżeli politycznym (utwór Winniczek, kałuże, deszcz).
Huelle ma wielką umiejętność tworzenia wyjątkowego, pokrytego patyną czasu, a także magicznego świata, który, nie stroniąc od realizmu, kusi swoją ulotnością.
Nastrojowa, wysmakowana książka. Polecam.

czwartek, 21 listopada 2013

Harlan Coben - Kilka sekund od śmierci [recenzja]

Druga część trylogii o Mickey'u Bolitarze. (Recenzja pierwszej z serii znajduje się tutaj). Po przeczytaniu Schronienia miałam mieszane uczucia, ale też wiarę w to, że następna książka będzie ciekawsza, przecież podpisał się pod nią sam Coben!
Rzeczywiście jest odrobinkę lepiej, ale nie jest to dawny autor, jakiego znałam z Nie mów nikomu. Choć nadal podtrzymuje charakterystyczne dla siebie szybkie tempo, zwroty akcji i wiele elementów zaskoczenia, to jednak dla mnie stracił on entuzjazm i pasję. Wydaje się jakby produkował kolejne książki tylko dlatego, że jest na nie zapotrzebowanie, że czytelnicy oczekują kolejnych powieści swojego ulubionego pisarza. Może się mylę, ale tak to widzę.
Dla mnie za bardzo wydumana ta historia, tak mocno  nieprawdziwa, że aż ta świadomość przeszkadza w skupieniu się na fabule. Nastolatek, który wciąż wikła się w kryminalne afery, ratując po kolei szkolne koleżanki, w międzyczasie starając się odnaleźć prawdę o zabitym (ale czy na pewno?) ojcu, plus grzebanie w Holocauście. Androny i banialuki pierwszego gatunku, mimo to przeczytam i trzecią część, co wynika z sentymentu do staczającego się autora, aniżeli z sympatii do przekombinowanego bohatera.
Tym razem Mickey szuka informacji na temat sanitariusza, który po wypadku opiekował się jego ojcem. Nie dają mu spokoju słowa staruszki, zwanej Nietoperzycą, która powiedziała kiedyś, że Brad Bolitar wcale nie zginął. W międzyczasie chłopak prowadzi prywatne śledztwo w sprawie postrzelenia swojej przyjaciółki Rachel, co prowadzi do wielu bardzo niebezpiecznych sytuacji. Wciągając w sprawę bliskich sobie Emę oraz Łyżkę, sprowadził na nich śmiertelne zagrożenie. Wciąż też ciągną się za nimi cienie ze Schroniska Abeona. Czy dojdą prawdy o tej tajnej organizacji? Jak poradzą sobie z grożącymi im niebezpieczeństwami? 

środa, 20 listopada 2013

David Irving - Po nich przyszedł potop [recenzja]

Brytyjski inżynier lotniczy, Barnes Wallis, stworzył tak zwana bombę skaczącą, która miała być inżynierskim sposobem na wygranie wojny, jak sam o niej mówił. Chciał zrzucić pociski na niemieckie zapory wodne w Zagłębiu Ruhry, zniszczyć je, a tym samym zamknąć dopływ energii do strategicznych fabryk hitlerowskiego przemysłu zbrojeniowego. 
Przez pewien czas pomysł Wallisa spotykał się z brakiem przekonania zwierzchników. Po wielu próbach i ulepszeniach, doszło jednak do operacji Chastine, w której użyto bomb Wallisa. 
W nocy z 16 na 17 maja 1943 roku, Dywizjon 617 zaatakował wyznaczone cele. 
Cała akcja, w pewnym stopniu zwieńczona sukcesem, podbudowała morale Brytyjczyków. Stan faktyczny zapór, rozmiar zniszczeń, nie był jednak tak tragiczny jakby wynikało to z artykułów ukazujących się w ówczesnej angielskiej prasie.
Fabularyzowany opis całej akcji, jej geneza oraz skutki, stanowią treść książki Irvinga. Jako że opierał się on na dokumentach historycznych, a także rozmowach z żyjącymi jeszcze (toczył jej w latach 70.) lotnikami, wszelkie wspomnienia, dialogi nabierają sensu oraz wartości.
Fabularyzowana relacja ma jeszcze jedną zaletę, ułatwia przyswajanie wiedzy historycznej. Poznając losy konkretnego człowieka, jego rozterki, wybory, łatwiej absorbuje się daną wiedzę. 
Całość (co istotne) uzupełniają fotografie, przypisy, bibliografia. To cenna lektura dla miłośników zapór wodnych oraz pasjonatów II wojny światowej.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:







wtorek, 19 listopada 2013

Anna J. Szepielak - Dworek pod lipami [recenzja]

Gabriela to autorka popularnych babskich czytadeł. Aspirująca do miana twórczyni literatury innej niż śniadaniowa, postanawia uśmiercić swoją flagową bohaterkę. Spotyka się to z niechęcią wydawnictwa, jest też punktem zapalnym dla prywatnych waśni z domownikami.
Czuje się obco w domu niedawno poślubionego męża, wydaje jej się, że pozostaje w cieniu jego pierwszej żony. Potrzebując czasu do przemyśleń, przyjmuje propozycję przyjaciółki, by przez kilka dni zaopiekować się jej wiejskim domem.
Tam zaczyna pracować nad nową postacią literacką, która ma zdecydowanie różnić się od dotychczasowych. Fabuła zaczyna biec dwutorowo: śledzimy współczesne dylematy Gabrysi oraz XIX - wieczne zawikłania stworzonej przez nią Celiny, która staje się literackim alter ego autorki. Subtelne różnice pojawiają się nie tylko w kwestii tła historycznego, ale też na kilku innych płaszczyznach. Tu pisarka pielęgniarka, tam szlachcianka, tu problemy z mężem i jego pierwszą rodziną, tam plotkujący dwór i rezydentki.
Do jakiego finału doprowadzą nas oba wątki, czy będzie happy end?
Jakiś czas temu zapowiedziałam, że nie będę pastwić się nad czytadłami, bo ich specyfika nie zakłada naukowych mądrości, ni wiekopomnego talentu językowego. Ma być prosto, naturalnie, powszednie. I jest. Dla mnie problemem była stylizacja językowa na archaiczną polszczyznę sprzed dwóch wieków. Nie przekonała mnie, zabrzmiała sztucznie, mimo iż trudno wymagać od Celiny, by posługiwała się współczesnym językiem. Jednak fragmenty jej poświęcone brzmią teatralnie, są napuszone, gryzące się ze swojską, realną historią Gabrysi.
Mimo tego zarzutu siedziałam długo w noc, byleby tylko poznać finał obu wątków. Dla lubiących czytadła, pozycją obowiązkowa.


poniedziałek, 18 listopada 2013

Pieter Aspe - Kwadrat zemsty [recenzja]

W ramach samozwańczej akcji czytania kryminałów innych niż skandynawskie, sięgam dziś po powieść belgijską.
Pomysł na intrygę jest naprawdę zaskakujący. W Brugii ktoś włamuje się do ekskluzywnego sklepu jubilerskiego, należącego do prominentnej rodziny Degroofów. Ku zdziwieniu policji oraz właścicieli, okazuje się, że nic nie zginęło. Sprawca zebrał wszystkie cenne i bardzo wiekowe egzemplarze biżuterii i rozpuścił je w wodzie królewskiej, na zapleczu sklepu. Śledczy znajdują na miejscu popełnienia przestępstwa kartkę z osobliwym znakiem, który kojarzony jest z zakonem templariuszy. Zaczyna robić się ciekawie...
Sprawą zajmuje się skuteczny podkomisarz Peter Van In oraz debiutująca w roli zastępczyni prokuratora, Hannelore Martens. Oboje, zaintrygowani wydarzeniami, próbują jak najlepiej i najszybciej rozwikłać zagadkę. Nieoczekiwanie na drodze stają im przełożeni, którzy postanawiają umorzyć śledztwo.
Opisywana historia nie kończy się jednak w tym momencie,  gdyż następują kolejne okoliczności, które zmuszają organa ścigania do dalszych czynności. Jaki będzie ich efekt?
Sama intryga jest naprawdę dobrze przemyślana, pomysł był wyborny. Autor nie zachwycił mnie jednak językiem i stylem. Może jest w tym trochę winy tłumacza? Czasem zdania, szczególnie te odnoszące się do opisów codzienności, i uwag wobec dnia powszedniego są marne, czasem w warstwie obyczajowej pisze takie niepasujące, niepotrzebne uwagi, że ma się ochotę zazgrzytać zębami. Kuleje też wątek głównego bohatera, Van Ina, którego życie prywatne jest bardzo oględnie opisane, przez co trudno z nim sympatyzować, wierzyć mu, czy się doń przywiązać, a jest on przecież postacią wiodącą.
Intryga wymyślona brawurowo, szkoda, że zabrakło stylistycznej biegłości. Mimo to polecam, jako antidotum na skandynawski potop bestsellerowych autorów.

niedziela, 17 listopada 2013

Igor Śmiałowski - Igoraszki z Melpomeną [recenzja]

Nie potrafię do końca wytłumaczyć słabości, jaką darzę przedwojennych polskich artystów. Ich kreacje aktorskie czy kabaretowe, mogę śledzić jedynie w opowieściach i wspomnieniach świadków ich życia, przyjaciół. Lepiej jest z malarzami i twórcami piosenek, tu z oczywistych względów mam szansę na osobiste przeżycie ich sztuki.
Igora Śmiałowskiego znam z kilku ról filmowych i telewizyjnych. Dystyngowany, godnie prezentujący się mężczyzna, stworzony wprost do kreowania arystokratycznych typów. Obdarzony wyjątkową dykcją, uwielbianym przez mnie przedwojennym zaśpiewem.
Popełnił on uroczą książkę, będącą swoistym wspomnieniem o polskim teatrze, od jego początków, aż po czasy autorowi współczesne. Są tu i średniowieczne moralitety, teatr rybałtowski, po Karola Boromeusza Świerzawskiego (jednego w XVIII wiecznych pionierów aktorstwa), są też poprzedniczki Modrzejewskiej: Agnieszka Truskolaska i Józefa Ledochówska. Nie mogło zabraknąć oczywiście stron poświęconych wielkiemu Wojciechowi Bogusławskiemu, cytatom z jego wypowiedzi. 
W formie przystępnej gawędy przybliża autor historię scen polskich. Są tu urocze anegdoty o artystach, choćby o wielkim Ludwiku Solskim, osobiste wspomnienia o Jerzym Leszczyńskim, którego nazwał Śmiałowski swoim mistrzem.
Czytając tę wyjątkową książkę, wyczuwałam tęsknotę autora za dawnymi czasami, ludźmi, obyczajowością, szlachetnością, pięknem. Z wielką klasą i subtelnym urokiem, opowiada Śmiałowski o wyselekcjonowanej galerii własnych mentorów. 
Stonowane, przemyślane biografie, uzupełniane są często przez cytaty, anegdoty, fragmenty poezji.
Przyjemna lektura dla miłośników Melpomeny. 

sobota, 16 listopada 2013

Nathaniel Harris - Chagall [recenzja]

W dzisiejszych, nieustannie pędzących czasach, ważne jest podawanie wiedzy w skondensowanej formie. Istotne, by serwowane informacje były ważne, obejmowały charakterystyczne dla opisywanego zagadnienia cechy, oraz by kusiły szatą graficzną. Seria wydawnictwa MUZA SA, dotycząca życia i twórczości wybitnych malarzy, idealnie wpisuje się w powyższe wytyczne. 
Jest to bodaj trzecia książka opisująca życie i twórczość Chagalla, z jaką się stykam, jednak pierwsza tak bardzo skrótowa (w kwestii biogramu).
Jego życiorys to gotowy scenariusz na film: biedny student zakochuje się w bogatej pannie, po etapie trudności łączy się z nią węzłem małżeńskim, miłością aż po grób. W tle ich wielkiego uczucia przewijają się rewolucja, wojny, przeklęty antysemityzm, Paryż, ucieczka do USA oraz artystyczny rozwój wielkiego malarza.
Po arcykrótkim biogramie następuje galeria kilkudziesięciu najbardziej znanych obrazów mistrza. Jest Ponad Witebskiem, Spacer, Zielony skrzypek, czy też Ponad miastem. Mnie brakuje kilku płócien z oblubienicą, aczkolwiek zgromadzony tutaj materiał może być dobrym wstępem do poznania twórczości Marca Chagalla. Każdy obraz opatrzony jest komentarzem, który wielu czytelnikom pomoże odkryć istotę jego dzieł, ich charakter, symbolikę.
Chagall często wracał w swych obrazach do rodzinnego Witebska, który stał się tłem dla wielu jego fantazyjnych płócien. Był wizjonerem, awangardę przekładał na własny język, inspirował się różnymi prądami, między innymi kubizmem. Jego twórczość pełna jest emocji, ale także gotowych historii opowiedzianych pędzlem. Patrząc na poszczególne dzieła ma się wrażenie, że są przedstawieniem snu, fantazji, bywają one bardzo teatralne, niezwykle nastrojowe.
Szkoda czasu na gadanie, lepiej sięgnąć po album Chagalla i zatracić się w jego malarskim świecie. Uczta!

piątek, 15 listopada 2013

Aleksandra Marinina - Cudza maska [recenzja]

Major Nastasja Kamieńska to mój ulubiony literacki typ policjantki. Stroniąca od działań w terenie (choć często nie udaje jej się ich ominąć), skupiona na analitycznym rozwiązywaniu stawianych jej zadań. Poprzez logikę, hipotezy, szczegółowe badanie i wyszukiwanie powiązań, wyjaśnia ona najtrudniejsze kryminalne sprawy. 
Jednak dla mnie wątek policyjny i przestępczy stoją na uboczu, ustępując miejsca obyczajowości rosyjskiej. Książki Marininy to kopalnia wiedzy o Moskwie, różnych jej środowiskach, ludziach, ich zwyczajach, sposobie bycia, życiu codziennym, infrastrukturze miasta, a także takich zagadnieniach jak żywienie, gospodarka mieszkaniowa czy zarobki. 
Spojrzenie na zbrodnie też intryguje. Mechanizmy działania przestępców różnią się od tych proponowanych w literaturze amerykańskiej, zachodnioeuropejskiej czy też (nieszczęsnej i oklepanej) skandynawskiej. Różny jest nie tylko entourage, ale też styl, najmniej (bądź wcale) różnią się motywacje.
Sama bohaterka to bardzo skromna (głodowa milicyjna pensja, do której Nastia musi dorabiać tłumaczeniami), niewyróżniająca się, mieszkająca w maleńkim, równie skromnym jak ona mieszkaniu. 
Intryga zawiązuje się wraz ze śmiercią autora książek dla kobiet. Dwudziestoośmioletni Leonid Paraszkiewicz został zamordowany niemal przed drzwiami własnego mieszkania. Szczególną moją uwagę zwróciła informacja, dotycząca dorobku tegoż pisarza. Zdołał on wydać aż dwadzieścia sześć romansów! Jak naprawdę wyglądało jego życie, czemu zmarł, kto zyskał na jego śmierci? Nastia, przydzielona do wyjaśnienia tej sprawy, dochodzi do zadziwiających wniosków. Okazuje się, że śmierć popularnego pisarza powiązana jest ze sprawą skazanego za zabójstwo biznesmena, a także z osobą prominentnego polityka Dumy państwowej. Przy okazji poznajemy brutalną i odpychającą taktykę moskiewskich wydawnictw. Doprawdy przerażające są zagrywki prezesów...
Z czasem wszystkie biegnące równolegle wątki zaczynają się łączyć. Kamieńska musi wrócić do przeszłości, by odkryć zależności między poszczególnymi osobami. Rezultaty jej poszukiwań zdumieją niejednego czytelnika. 
Polecam, Marinina wciąż w formie!

czwartek, 14 listopada 2013

Iwona Mejza - Wyszedł z domu i nie wrócił [recenzja]

Kryminał w wersji soft. Jest trup, a nawet dwa - próżno tu jednak szukać krwawych porachunków, pościgów i tym podobnych szykan.
Miejsce przestępstwa też wydaje się odstawać od będących w modzie wielkomiejskich zbrodni. Autorka osadziła bowiem intrygę w prowincjonalnym dość Oświęcimiu. 
Niespieszna akcja, spokojny rytm pozostającego na uboczu miasta, pojawiające się u czytelnika przeświadczenie, że wszyscy się znają, w pewien sposób obrazują nastrój oddany  w książce.
Stażysta Buciek przynosi na komendę zasłyszaną w sklepie plotkę o tym, jakoby na miejscowym cmentarzu, w pustym (jak wszyscy sądzili) grobie, znaleziono szczątki dwóch osób. Choć starsi stopniem koledzy początkującego policjanta potraktowali nowinę z przymrużeniem oka, to jednak postanowili sprawdzić tę sensacyjną informację.
I tak zaczyna się śledztwo, które angażuje niemal każdego pracownika Powiatowej Komendy. Powoli, sukcesywnie zdobywają nowe informacje, łączą tropy, wspomagając się pamięcią starszych mieszkańców miasta. Z czasem okazuje się, że sprawa dotyczy wydarzeń sprzed lat. Jakie tajemnice kryje tajemniczy grobowiec i do kogo należą znalezione szczątki? 
Czytając tę powieść wyczuwałam w niej ducha twórczości Joanny Chmielewskiej. Nie wiem tylko czy przeświadczenie to wynikało z wiedzy o literackich sympatiach autorki, czy też chodziło o lekki, płynny nastrój całości. Proste życie mieszkańców i spokojna egzystencja policjantów nadają historii znamion autentyczności. Wgląd w ich życie prywatne także pogłębia to odczucie.
Ważnym aspektem powieści jest też jej topografia, autorka bowiem przedstawiła w książce wiele autentycznych miejsc, oprowadziła czytelnika po oświęcimskich zakamarkach. Wyszło to na dobre samej powieści, mam nadzieję, że przyczyni się też do wzrostu przychodów w turystyce. Miasto w powieści Iwony Mejzy prowokuje do spakowania plecaka i wyprawy na małopolskie szlaki. 
To kiedy jedziemy?


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:




wtorek, 12 listopada 2013

Donna Leon - Śmierć w La Fenice [recenzja]

To moje pierwsze spotkanie z Donną Leon i jej bohaterem, komisarzem weneckiej policji, Guido Brunettim. Jestem oczarowana tą postacią. Nie wyróżnia się on brawurą, pośród dziesiątek innych policyjnych śledczych, znanych mi do tej pory, jednak jego historia, jego rodzina, podejście do życia, powodują, że z miejsca zyskuje wyjątkową sympatię. 
Komisarza pełnego wdzięku poznajemy podczas prowadzenia śledztwa w sprawie śmierci wielkiego europejskiego dyrygenta, Helmuta Wellauera. Zostaje on znaleziony w swojej garderobie, zastygły w paroksyzmie bólu. Śmierć dokonała się na skutek zażycia cyjanku potasu, podanego w kawie. 
Niemal wszyscy zaangażowani w muzyczny projekt, którego częścią był denat, podczas przesłuchań, rzucają ciekawe światło na jego sylwetkę. Nie był szczególnie lubiany, na jaw wychodzą skrywane animozje. Pozornie szanowany muzyczny guru, miał jednak wielu zaciekłych wrogów.
Jednym z kluczy do zagadki okazuje się być przeszłość dyrygenta. Co kryje w sobie, do jakich informacji dotrze komisarz? Kto pozbawił życia Wellauera?
Ta bardzo interesująca wyprawa po prawdę powinna zaciekawić czytelników.
Zaułki Wenecji, życie towarzyskie jej rdzennych mieszkańców oraz pogłębiona charakterystyka bohaterów i ich postępowania, gwarantują przyjemną lekturę. 

poniedziałek, 11 listopada 2013

Patrick Quentin - Łamigłówka dla kukiełek [recenzja]

Wbrew skojarzeniom jakie, mogą pojawić się po zerknięciu na okładkę, książka ta nie jest horrorem. To klasyczny kryminał, umiejscowiony w USA, w pierwszej połowie XX wieku.
W San Francisco porucznik marynarki wojennej, Peter Duluth, spotyka się ze swoją żoną, Iris. To ostatnie ich wspólne chwile przed zawodowymi zobowiązaniami oficera. 
Jak wiele podobnych im par, poszukują miejsca w hotelu na weekend, z czym mają duży problem. Szczęśliwym trafem zyskują jednak pokój, gdyż Iris została wzięta za swoją kuzynkę, znaną w mieście Eulalię Crawford. Szczęśliwi zakochani nie zdają sobie sprawy z tego, że to ostatnie przyjemne chwile tego weekendu.
Najpierw ktoś kradnie mundur Petera, niecnie go wykorzystując, potem znajdują kuzynkę Eulalię ze sztyletem w sercu.
Świadkowie zeznają, że ostatnio widzieli denatkę z... porucznikiem Duluthem.
Ktoś podszywając się pod Petera, próbuje skierować na niego podejrzenia o morderstwo. Czy nasz marynarz ocali skórę i doprowadzi do odkrycia prawdziwych sprawców?
By dowieść swej niewinności przenika do mniej i bardziej osobliwych znajomych zmarłej (między innymi cyrkowców), szuka, dedukuje i walczy o swoją wolność, a wszystko to w wielkomiejskim entourage'u.
Na wyróżnienie zasługuje obyczajowy koloryt książki, czasy wojny, czerwone szminki kobiet, detektywi w kapeluszach typu borsalino i mroczne łaźnie za dolara pięćdziesiąt.
Taki lekki powrót do klasyki i spojrzenie na ówczesną rzeczywistość. Nie jest to jednak wybitne dzieło, intryga dość blada, jednak zawsze to jakaś wiedza o tamtych czasach i obyczajowości.

niedziela, 10 listopada 2013

Sasza Hady - Trup z Nottingham [recenzja]

Po przeczytaniu debiutanckiej książki Saszy Hady, z rosnącą niecierpliwością czekałam na kolejną. Pierwsza powieść, Morderstwo na mokradłach, opisująca śledztwo Nicka Jonesa, alias detektywa Bendelina, urzekła mnie i oczarowała (recenzja tutaj).
Tym razem autorka porzuca prowincję i umieszcza swojego flagowego bohatera w Nottingham, a ściślej rzecz ujmując, w wydawnictwie Darrington & Burrows, pośród pracowników, z których niemal każdy podejrzany jest o zamordowanie jednego ze wspólników. Wespół ze swoim przyjacielem, fircykiem i elegantem, a przede wszystkim pisarzem, Rupertem Marleyem, Nick stara się odkryć, kto otruł Waltera Darringtona. Działając incognito, panowie infiltrują najbliższe otoczenie denata, w nadziei, że konspiracyjne metody działania przyniosą szybki  i spektakularny efekt. 
Czas nagli, bo zachodzi obawa demaskacji, ponadto rośnie presja ze strony szefów, rządnych wyników, pojawiają się też naciski nowego typu, które zaczynają zagrażać osobom postronnym. Ktoś odkrywa pewną słabość Nicka i poprzez nią stara się wyperswadować mu udział w śledztwie...
Czy barwny tandem detektywa amatora (Rupert) z detektywem z przypadku (Nick) zdołają zdemaskować sprawcę i zapobiec kolejnym tragediom? 
Sasza Hady utrzymuje swój lekki, błogi styl, znany z poprzedniej książki. Urokliwie i z wdziękiem prowadzi narrację, odsłaniając kolejne perypetie bohaterów, pokazując pełną humoru relację między Nickiem i Rupertem. Sugestywnie i żywo odmalowuje typowe brytyjskie zwyczaje, co aranżuje jedyną w swoim rodzaju atmosferę, prowokującą czytelnika do zasiadania do lektury z filiżanką herbaty w dłoniach.
I choć środowisko wydawców i ich ciemne sprawki stanowią ciekawą kanwę dla intrygi, to mnie bardziej ujęły wiejskie, prowincjonalne mokradła, znane w poprzedniej powieści.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Oficynka.



piątek, 8 listopada 2013

Jonathan Holt - Carnivia. Bluźnierstwo [recenzja]

Książka jest debiutem powieściowym, co może dziwić, gdy pozna się fabułę. Zabiegi stylistyczne, formalne, sam pomysł na intrygę, a także jej prowadzenie, sprawiają wrażenie, że ma się do czynienia z doświadczonym i obytym twórcą. Nie bez znaczenia jest tu oksfordzka przeszłość Holta, który wykładał tam literaturę. Przekucie teoretyka w praktyka rzadko kiedy bywa zwieńczone sukcesem, tu się udało. Holt - pisarz wygrywa specyficzną atmosferą. Jego Wenecja to miasto zupełnie różne od tego jakie znam ja. Ponure, grzeszne, pełne ukrytego zła.
Katerina Tapo, oficer Carabinieri, świeżo awansowana do wydziału kryminalnego, dostała wyczekiwany przydział do sprawy o zabójstwo. Przed kościołem Santa Maria della Salute, woda wyrzuciła na brzeg ciało kobiety, ubrane w ornat katolickiego księdza. Na wysepce, na której została ona zamordowana, znajduje się opuszczony szpital psychiatryczny, na murach którego widnieją dziwne symbole. Dwa z nich Kat Tapo odnajduje wytatuowane na ciele denatki. Co oznaczają?
Skrupulatna policjantka odkrywa coraz więcej tropów i poszlak, które obejmują księży, włoskich przemytników, półświatek, a także amerykańskich żołnierzy, CIA i wojnę bałkańską.
Niepoślednią rolę w śledztwie odgrywa też Carnivia - wirtualne alter ego Wenecji, bezpieczna sieć komunikacji, która poprzez szyfrowanie chroni anonimowość użytkowników, pozwalając tym samym na bardzo bezpośrednie wypowiedzi i działania.
Czy Kat połączy wielość wątków w jeden, czy uda jej się rozwikłać niebezpieczną zagadkę? Jaką rolę w jej śledztwie odegra Carnivia?
Uff, dzieje się, dzieje. Mimo wielości tropów, wszystko przebiega klarownie, nie powodując u czytelnika konsternacji i zmęczenia natłokiem wiadomości. Autor prezentuje teorie dotyczące wojny jugosłowiańskiej, roli NATO i USA w tamtym konflikcie, a także współczesnych działaniach mających kamuflować niewygodną przeszłość. Mam nadzieję, że wszystko to pozostaje jedynie teorią zrodzoną w głowie Holta. Chcę wierzyć, że ten świat nie jest aż tak machiaweliczny, jak wynika z powieściowej intrygi.



Za egzemplarz książki dziękuję:




środa, 6 listopada 2013

Katarzyna Michalak - Sklepik z niespodzianką. Adela [recenzja]

Mam problem. Ze sobą. Pomstuję na babskie czytadła, gardzę nimi, kwituję jednoznacznym uśmiechem, umieszczam je na samym dole książkowych hierarchii. Kiedy jednak zobaczę powieść Katarzyny Michalak, której jeszcze nie czytałam, od razu po nią sięgam i połykam w ekspresowym tempie. Pokrętna ta moja logika...
Druga z serii książek Sklepik z niespodzianką na pewno nie rozczaruje czytelniczek. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jest najciekawszą z całego cyklu.
Tym razem autorka sięga do życiorysu Adeli, miejscowej uwodzicielki i aktywnej radnej zarazem. Poznając burzliwą i bogatą przeszłość bohaterki, dowiadujemy się o relacjach i zależnościach łączących ją z postaciami, znanymi z poprzedniej książki. Czasem wiedza o niektórych powiązaniach może wprawić w zdziwienie i zaciekawienie. 
Poznajemy też nowe fakty z życia reszty przyjaciółek. Wciąż ulubionym miejscem ich spotkań pozostaje kawiarenka Bogusi, którą w prowadzeniu biznesu wspiera ochoczo Stasia. Jest też Lidka, choć zdecydowanie bardziej na uboczu. Na jaw wychodzą różnej maści szczegóły z życia Wiktora, autorka rzuca też światło na losy Anny, jego żony. 
Poplątane relacje, silne uczucia oraz sielska, spokojna i urzekająca atmosfera małego nadmorskiego miasteczka zapewniają miłą, uwalniającą (choć na chwilę) od codzienności lekturę. 
Dobra na taki słotny listopadowy wieczór.

wtorek, 5 listopada 2013

Katarzyna Michalak - Sklepik z niespodzianką. Bogusia [recenzja]

Nie ma to jak zacząć czytać powieściową serię od końca. Najpierw wpadła w moje ręce ostatnia książka opisująca losy bohaterek Sklepiku, teraz sięgam po pierwszą. Skoro już wiem jak się wszystko skończy, ze spokojem mogę poznawać genezę zachowań i wyborów przyjaciółek z małego nadmorskiego miasteczka Pogodno.
Wszystko zaczyna się od Bogusi, która wracając z zagranicy, przejeżdża przez miasteczko, z miejsca się w nim zakochuje i postanawia tu pozostać. Z biegiem czasu poznaje energiczną radną miejską Adelę, enigmatyczną, spokojną weterynarz, Lidkę, uroczą starszą panią Stasię oraz wyfiokowaną i trudną do zniesienia modelkę Konstancję.
Docieranie się z nowym miejscem, poznawanie autochtonów oraz prace związane z otwieraniem nowego biznesu zajmują Bogusię. Daje się ona poznać jako miła, otwarta i pełna entuzjazmu dziewczyna, obdarzona też talentem do opowiadania. Przedstawia historie dotyczące członków swojej rodziny, czym zdobywa serca koleżanek.
Urządzanie życia na nowo, określanie i tworzenie relacji w zupełnie nieznanym miejscu, ze świeżo poznanymi ludźmi to nie lada wyczyn. Jak rzucona w to obce miejsce Bogusia, da sobie radę z relacjami, jaka przyszłość czeka ją w nadmorskim miasteczku, dowie się ten, kto sięgnie po to lekkie i przyjemne czytadło.
Dla utalentowanych kulinarnie czytelników znajdą się w książce również przepisy na słodkie niespodzianki.
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że nie ma co pastwić się i wartościować tego typu książki. Istnieją one, by dawać łatwą i lekką rozrywkę, przy tym zostańmy. Sklepik idealnie spełnia wysnute przeze mnie założenie. Zatem do lektury.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Amélie Nothomb - Zabić ojca [recenzja]

Trudno. Narażę się sympatykom twórczości pani Nothomb (o ile takowi w ogóle istnieją). Według mnie jest ona grafomanką w czystej postaci. Nic dodać, nic ująć. 
Zabić ojca to teatralne, sztuczne, czerstwe wręcz dialogi, które momentami osłabiają czytelnika swoją nieporadnością. Postaci tak dalekie od rzeczywistości, że zaczynam zastanawiać się, czy nie jest to powieść z nurtu science fiction...
Sama historia udziwniona, w założeniu mająca pewnie dać pole do symbolicznych przesłań i przemyśleń. Wyszła groteska, choć może to za duże słowo.
Cała narracja skupia się wokół Joe'go Whipa, czternastoletniego chłopca, którego matka wyrzuca z domu. Znajduje on schronienie i rodzicielskie ciepło u mistrza aluzji, Normana Terence'a i jego dziewczyny, Christiny. Wyróżniający się wielkim talentem do karcianych sztuczek Joe, rozwija umiejętności. Ma on zupełnie inne podejście do posiadanego talentu, aniżeli jego mistrz. Jest nastawiony na efekciarstwo, karierę, splendor, co różni go od stonowanego Normana.
Kolejne pole do spięć to Christina, którą Joe zaczyna darzyć silnym uczuciem. Tarcia na linii dwóch karcianych mistrzów, plany na dalsze życie i efekty pewnych stanowczych kroków głównych bohaterów, stanowią treść tej dziwnej książki. Jest kuriozalnie, poczucie to ulega ciągłemu spiętrzeniu, zmienia się w pewność. Pozostaje pytanie: po co powstała ta powiastka, po co?