Kraków 2017
Tak, wiem. Wszyscy, którzy przeczytali tę książkę pozostają w zachwycie.
Wielka sprawa, wielkie męstwo i odwaga. Niezaprzeczalnie.
Jan Żabiński, dyrektor warszawskiego zoo był człowiekiem z pasją i misją. Niezwykły, zaangażowany w swoją pracę, doceniany przez warszawiaków, był swego czasu wizjonerem, któremu udało się stworzyć nowoczesny ogród zoologiczny.
Antonina Żabińska, wierna towarzyszka męża, obdarzona niezwykłą intuicją, doskonale sprawdzała się w opiece nad mniej i bardziej egzotycznymi mieszkańcami stołecznego zoo.
W czasie okupacji zwierzęta ginęły w czasie nazistowskich bombardowań, były też mordowane przez oficerów hitlerowskich, którzy na terenie ogrodu urządzali sobie namiastki safari.
Te traumatyczne wydarzenia nie złamały dyrektorostwa. Spowodowały, że przenieśli oni swoją uwagę i siłę na konspirację oraz ratowanie znajomych i pomoc całkiem obcym ludziom.
Historia jest iście filmowa. Salon, fortepian, pani domu gra arię z "Pięknej Heleny" Offenbacha. Niby nic, ale dla ukrytych w piwnicy "lokatorów" był to sygnał do ukrycia się w ptaszarni, bądź klatkach lwów. To w czasie wizyt nazistów Żabińska dawała znaki ukrywającym się, że nadchodzi niebezpieczeństwo.
Jan Żabiński pracował w Instytucie Higieny, pośredniczył w tworzeniu materiałów wybuchowych, nauczał na tajnych kompletach, w getcie odwiedzał przyjaciół, przenosił bibułę, pośredniczył w wielu innych ważkich konspiracyjnie sprawach. Pani Antonina dbała o to, by ich życie trwało, stwarzało pozory normalności. Zdobywanie jedzenia (dla domowników oficjalnych i nieoficjalnych), tworzenie poczucia bezpieczeństwa i spokoju, oto czym na co dzień zajmowała się dyrektorowa.
Ich perypetie po powstaniowe, trudy okupacyjnego życia, strach o dzieci oraz codzienne potyczki i balansowanie na krawędzi życia i śmierci są treścią wspomnień Żabińskiej.
I tu pojawia się mój zarzut.
Być może fakt, iż książka powstała w czasach komunizmu, w czasach cenzury i serii zakazów spowodował, że narracja jest tak ugrzeczniona, płaska i powierzchowna. Żabińska pisze ogólnikami, "nikt o królu nie krzyknie, że nagi". Nie nazywa rzeczy po imieniu, kryje się za niedomówieniami.
Styl wspomnień zdaje się być idealistyczny, prostoduszny. Pisze ona tak, jakby całe okrucieństwo wojny było ugładzonym wspomnieniem. Ten styl jest dla mnie (wybaczcie) pensjonarski. Nieznośny.
Historia wielka i godna podziwu. Ale ta narracja. Męcząca.
Antonina Żabińska, wierna towarzyszka męża, obdarzona niezwykłą intuicją, doskonale sprawdzała się w opiece nad mniej i bardziej egzotycznymi mieszkańcami stołecznego zoo.
W czasie okupacji zwierzęta ginęły w czasie nazistowskich bombardowań, były też mordowane przez oficerów hitlerowskich, którzy na terenie ogrodu urządzali sobie namiastki safari.
Te traumatyczne wydarzenia nie złamały dyrektorostwa. Spowodowały, że przenieśli oni swoją uwagę i siłę na konspirację oraz ratowanie znajomych i pomoc całkiem obcym ludziom.
Historia jest iście filmowa. Salon, fortepian, pani domu gra arię z "Pięknej Heleny" Offenbacha. Niby nic, ale dla ukrytych w piwnicy "lokatorów" był to sygnał do ukrycia się w ptaszarni, bądź klatkach lwów. To w czasie wizyt nazistów Żabińska dawała znaki ukrywającym się, że nadchodzi niebezpieczeństwo.
Jan Żabiński pracował w Instytucie Higieny, pośredniczył w tworzeniu materiałów wybuchowych, nauczał na tajnych kompletach, w getcie odwiedzał przyjaciół, przenosił bibułę, pośredniczył w wielu innych ważkich konspiracyjnie sprawach. Pani Antonina dbała o to, by ich życie trwało, stwarzało pozory normalności. Zdobywanie jedzenia (dla domowników oficjalnych i nieoficjalnych), tworzenie poczucia bezpieczeństwa i spokoju, oto czym na co dzień zajmowała się dyrektorowa.
Ich perypetie po powstaniowe, trudy okupacyjnego życia, strach o dzieci oraz codzienne potyczki i balansowanie na krawędzi życia i śmierci są treścią wspomnień Żabińskiej.
I tu pojawia się mój zarzut.
Być może fakt, iż książka powstała w czasach komunizmu, w czasach cenzury i serii zakazów spowodował, że narracja jest tak ugrzeczniona, płaska i powierzchowna. Żabińska pisze ogólnikami, "nikt o królu nie krzyknie, że nagi". Nie nazywa rzeczy po imieniu, kryje się za niedomówieniami.
Styl wspomnień zdaje się być idealistyczny, prostoduszny. Pisze ona tak, jakby całe okrucieństwo wojny było ugładzonym wspomnieniem. Ten styl jest dla mnie (wybaczcie) pensjonarski. Nieznośny.
Historia wielka i godna podziwu. Ale ta narracja. Męcząca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz