wtorek, 30 czerwca 2020

Mieczysław Gorzka - Martwy sad [recenzja]

Wydawnictwo Bukowy Las
Wrocław 2019


Tak dobrze żarło i zdechło.
Początek wiele obiecuje, daje nadzieję na świetną książkę,  aż chce się ją łapczywie czytać, połykać wręcz kolejne strony.
I przez pewien czas czytelnik pozostaje w tej słodkiej błogości. Mniej więcej do 1/3 całości.
Później autor zaczyna przedobrzać, próbuje wielu elementów: rozwija wątek psychologiczny, romansowy, wspomnieniowy, operacyjny, grzebie w historii, topografii, podsumowując z nadmiaru ciężaru robi się grząsko.
Powoli zapadamy się w gęstwinę lepkiej i coraz to gorszej jakości treści, której głównym problemem jest nadmiar i problemy z ekspozycją poszczególnych składowych.
Jedne, mocniej uwypuklone, wcale nie powinny zaistnieć, mam tu na myśli wątek miłosny, który pasuje jak kwiatek do kożucha, realizowany jest dość niezgrabnie, a przez to osłabia wartość całości. Niestety.
Lekko kuleje też część dotycząca działań policyjnych, które wydają się być prowadzone po omacku, bez planu, wyszkolenia i systematyczności. Porywczy policjant, który naoglądał się filmów z Clintem Eastwoodem (tak jest w treści) i postanawia sam jeden odnaleźć mordercę, by wymierzyć mu sprawiedliwość. 
Jest kilka jeszcze spornych punktów, które nijak nie potrafią się w mojej ocenie obronić przed krytyką: wytłumaczenie działania sprawcy jakoś mnie nie przekonuje, podobnie jest z reminiscencjami mającymi objaśniać rzeczywistość i zależności między braćmi, sporna i mało   klarowna jest sprawa opuszczonego domu doglądanego przez mechanika.
Mogę się czepiać, ale nie ma po co.
Powieść kryminalna ma bawić, zapewniać rozrywkę, a jej logiczność czy płynność językowa są autora są wartością dodatkową, mającą zadowolić czytelnika.
Uważam więc, że historia miała potencjał, momentami jednak jest niemiłosiernie naciągany, nieautentyczny do granic smaku.
Sam język autora, jego wydolność twórcza jest satysfakcjonująca, znamionująca potencjał i oddanie historii. to dobrze rokuje na przyszłość pod warunkiem, że autor powściągnie się w ubarwianiu swej opowieści. Niech będzie skromniejsza, bardziej sucha, a tym samym bliższa czytelnikowi, skupionemu na clou, jakim powinien być wątek kryminalny. 
Takie mam pobożne życzenie. 
Co do samej fabuły: wrocławski policyjny komisarz Marcin Zakrzewski zostaje wezwany do bestialskiego morderstwa w willowej dzielnicy miasta. Podczas akcji zostaje raniony przez zabójcę, a ten dodatkowo szepce mu do ucha zdanie o diable chodzącym na palcach. Wstrząśnięty Zakrzewski długo nie może dojść do siebie. Okazuje się, że 30 lat wcześniej jego zaginiony brat bliźniak również powtarzał te słowa.
Komisarz postanawia odnieść się do przeszłości, by odkryć prawdę o zaginionym bracie.
Nie przypuszcza nawet jak złożona, złowieszcza i zastraszająca jest owa prawda.
Rozpoczyna się zabawa w kotka i myszkę, która przyniesie zaskakujące rezultaty.

niedziela, 28 czerwca 2020

Iza Klementowska - Skóra. Witamy uchodźców [recenzja]

Wydawnictwo Karakter
Kraków 2019

Dawno już lektura książki nie wzbudziła we mnie tak mocnych, gorących emocji. Jestem poruszona, zawstydzona, wściekła, współczująca, skonfundowana, ale nade wszystko pełna niezgody na rzeczywistość!
Autorka znakomicie poradziła sobie z konstrukcją książki, tworząc intymny, osobisty świat Rozmówców. Słuchając ich opowieści potrafiła z każdej z nich zbudować szczególną historię opartą na trudnych emocjach i jeszcze gorszych doświadczeniach poszczególnych Bohaterów.
Trąci frazesem? Pewnie, że tak. Jednak w dzisiejszych czasach, gdzie reportażystów jest tak wielu jak grzybów po deszczu, a niemal każdy z pretensjami literackimi, porządnie pisać potrafi mało który, podkreślenie podstaw to ważny i nieczęsty wyznacznik umiejętności. Niestety.
Mam ochotę wrzucić kilka nazwisk, ale to zbędna uszczypliwość.
"Skóra" to nieprzyjemności, upokorzenia, strapienia ludzi, którzy byli zmuszeni porzucić swoje kultury, kraje, wyjechać po lepszą przyszłość dla siebie i swoich rodzin. Trafili do Polski.
Pewnie zabrzmię niesprawiedliwie, ale taka rzeczywistość wyłania się z książki, a także moich codziennych obserwacji - kraju stereotypów i uprzedzeń. Mimo codziennego napotykania przeszkód, czy to w sprawach administracyjnych, czy codziennych ludzkich, są wdzięczni za brak wojny, za dach nad głową. Mimo iż pracują za najniższe wynagrodzenie (o ile uda im się przekonać do siebie pracodawców), są wyszydzani na ulicy, bici przed klubem, zwolnieni z pracy za pochodzenie. Czują wdzięczność za tę chwilę przestoju od ucieczki.
Kolejne najmocniejsze odczucie jakie nasuwa mi się na myśl to samotność, która dotyka Uchodźców pośród nowych ludzi, w nowym kraju, walce o utrzymanie, godność. Brak zrozumienia nienawiści, ataków, nieufności. Przecież wielokrotnie uciekali przed nią z własnych krajów, kultur.
Palestyńczyk, Kurd, Sudańczyk. To tylko część z nich.
Autorka pokazuje jak bardzo krzywdzące i niepotrzebne są uprzedzenia. Jak interesujący, otwarci, wrażliwi, spragnieni akceptacji i chętni do współpracy są jej bohaterowie.
Granice są w naszych głowach. Widać to na każdym kroku, na każdej stronie.
Klementowska nie zaognia sytuacji, stara się bardzo rzetelnie, bez emocji pokazać genezę nieporozumień, strachu, braku akceptacji.
Słabi jesteśmy, zacietrzewieni, pełni uprzedzeń.
Tę książkę przeczytają pewnie ci, których nie trzeba przekonywać o potrzebie dialogu i współpracy. Ważne, by trafiła do tych najmocniej zamkniętych w skorupie złości i nienawiści.
Płonne nadzieje.

sobota, 27 czerwca 2020

Robert Seethaler - Całe życie [recenzja]

Przekład: Ewa Kochanowska
Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2017

Niedaleko powstała nowa księgarnia. Mocno trzymam kciuki za Właściciela, bo zdaję sobie sprawę jak trudno utrzymać kameralne, wyjątkowe miejsce, nie mające nic wspólnego z sieciami, układami itp.
W tej naprawdę przemyślanej księgarni jest specjalna półka na książki, które Pan Księgarz niedawno przeczytał i rekomenduje. 
Właśnie pośród nich znalazłam "Całe życie".
Nie ukrywam, że najpierw moją uwagę przykuła okładka i papier (nie powiem, wydawnictwo się postarało, by książka wyglądała na większą objętościowo niż jest naprawdę - gruby papier robi swoje), później zaś zerknęłam na blurby - Karpowicz i Chutnik w zachwycie.
Od razu zaostrzyła mi się uwaga i włączyła nieufność. Proces nie do zatrzymania - widzę poklask, staję się sceptyczna.
Ale do rzeczy.
Ta krótka historyjka to zapis życia Andresasa Eggera, pracownika fizycznego z alpejskiej doliny. Doświadczony przez los mężczyzna już jako dziecko zaznał poniżenia i krzywd. Osierocony przez matkę trafił do bauera, który stał się opiekunem chłopca. Bity i upadlany rósł w siłę, której źródłem bez wątpienia była też nienawiść do bestialskiego wychowawcy.
Wypadek, w wyniku którego Andreas zaczął utykać na zawsze naznaczył jego życie. Całe życie.
Poznajemy kolejne ważne etapy, które kształtowały jego osobowość i drogę. Prace przy budowie kolejki liniowej, uczucie do Marie, czasy II wojny światowej, a także późniejsze, powojenne lata w Austrii.
Jego proste życie zgodne z naturą, podporządkowujące się jej prawom, a także ciosy od losu, które pokornie znosił, świadczą o dojrzałości i życiowej mądrości bohatera.
Mimo to wątek główny, czyli życie Andreasa jest dla mnie zbyt płytki, mało frapujący, nierzeczywisty. 
Dla mnie na pierwszy plan wybija się krajobraz alpejski, górskie doliny, życie codzienne, zmiany jakie ludzie zaczęli wprowadzać w krajobrazie w pierwszej połowie XX wieku. Wprowadzenie turystów, rosnąca popularność narciarstwa, wspinania, wędrówek jest dużo bardziej interesująca niż poczciwy Andreas i jego krzywdy. 
Wydaje mi się, że to co jest tłem, ku mojemu zaskoczeniu, wyszło autorowi dużo prawdziwiej i realniej niż momentami oniryczna, momentami nieprzenośna opowieść o człowieku i jego losie.
Zmiany zachodzące w górach, rosnący popyt na usługi, przemiana rolniczej osady w turystyczny raj jest, według mnie, bardziej krwista i soczysta, mocniejsza i bardziej dramatyczna.
To, jak człowiek zmienia, niszczy, ingeruje w przyrodę i krajobrazy natury, dotyka i poraża. Dla wygody, przygody, interesu. 
To najbardziej mnie dotknęło.
Andreas ledwie przemknął przez tę książkę, zdominowany przez góry.
Tak to widzę.

niedziela, 14 czerwca 2020

Joanna Parasiewicz - Uskrzydleni [recenzja]

Wydawnictwo: Novae Re
Gdynia 2019

Taki polor rzadko się dziś zdarza.
I to mnie najbardziej w stylu i języku Joanny Parasiewicz uderza - kultura i maniery: lingwistyczne i nieformalne. Czytając, czuję szacunek autorki do historii, a także jej oddanie szczegółom, fabularnym bibelotom, które dodają smaku powieści, ale też pokazują, że każdy element jest przemyślany, celowy (a to wcale nie jest takie oczywiste wśród współczesnych autorów), istotny i mocno zaakcentowany. 
Mam wrażenie, że autorka wykonała kawał pracy, by podkreślić, poznać i oddać czytelnikowi prawdę o tych szczegółach. Dlatego tak ważne są potrawy podczas uczty weselnej Meli, a także kolejność i repertuar tańców wykonywanych podczas balu. Liczą się wiedeńskie mody cukiernicze, czy repertuar teatru variété.
"Uskrzydleni" to pojemna i bardzo elegancka szkatułka z bogatymi wątkami, które mają za zadanie pokazać jak najszerzej tło obyczajowe, dzieje rodziny, pasję głównego bohatera, a także wielką historię, która rozdaje dziejowe karty poszczególnym bohaterom. 
Niestety, nie da się (przynajmniej w tej objętości) mieć wszystkiego, dlatego też niektóre z wątków nie płyną tak wartko jak inne (dla mnie kompletnie nietrafione jest włączenie, choć tylko na mikro moment postaci Witkacego. Fabuła jest tak sprężysta, pewna i określona, także rzeczone oko do publiczności, czyli Witkacy jest zupełnie niepotrzebne. Dla mnie zgrzyt).
Zdecydowanie najmocniejsza jest strona obyczajowa książki, wątki emocjonalne poszczególnych bohaterów. 
Patrząc moim bardzo współczesnym spojrzeniem doceniam postaci kobiece - silne i pewne swego: ciotkę Lilkę, która umiała postawić na swoim, związać się z ukochanym mężczyzną, który, stojąc po złej stronie mapy politycznej, jawił się towarzystwu jako prześladowca i zło wcielone. Niezwykła jest Klara - mądra, piękna (a przy tym cyniczna i wyrachowana), stawiająca na swoim naukowczyni, a przede wszystkim silna i zdeterminowana Fifi, która odnajdzie się w każdej sytuacji, a wielkim sercem i śmiałością wygrywa każde wyzwanie.
I, choć główny bohater to Kostia, zakochany w awiacji pasjonat, który chce stworzyć maszynę latającą, to zdecydowanie oddaje on pole i sympatię czytelnika żeńskim figurom. 
Mamy więc początek XX wieku. Niespokojne czasy imperializmu, rodzących się nacjonalizmów, załamywanie się sojuszów, a także wyścig zbrojeń i przerzucanie szpiegów, mających zdobyć plany wojskowe wrogów. 
W tym kotle militarnych wrzeń Kostia zdobywa kolejne szlify i stopnie wtajemniczenia w awiację, zyskuje rozgłos i szacunek, poznaje niezwykłą Fifi i wpada w sidła parszywej wojny. 
"Uskrzydleni" są dobrym wstępem do kolejnych odsłon  życia Kostii i Fifi. Czasy, w których osadziła swoich bohaterów autorka równie barwne, co daje nadzieję na interesujące rozwiązania.
Czekam na ciąg dalszy. 
Pietyzm w oddawaniu detali i karmienie czytelnika maleńkimi smaczkami z szeroko rozumianej kultury i historii tradycji/zwyczajów/obyczajowości/mód tamtych czasów, tylko podsyca apetyt na wspomniany wyżej ciąg dalszy.


wtorek, 9 czerwca 2020

Joanna Gierak - Onoszko - 27 śmierci Toby'ego Obeda [recenzja]

Wydawnictwo: Dowody na Istnienie
Warszawa 2019

Jak mawia mój Tato: "tak dobrze żarło i zdechło".
Do tej pory (do tej książki) Kanada jawiła mi się jako kraina mlekiem i miodem płynąca: wyspa księcia Edwarda, Ania z Zielonego Wzgórza, syrop klonowy, hokej, wielokulturowość, tolerancja, trekking, niezmierzone jeziora i, oczywiście, Justin Pierre James Trudeau na deser.
Całe to lukrowane cudo diabli wzięli.
Okazało się, że "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma" i jeszcze, że "każdy ma w swojej szafie jakiegoś trupa".
Kanada ma ich aż nadto.
Na dalekiej północy, pośród zmarzlin, lodowych autostrad, wiosek oddzielonych od siebie niezliczoną ilością kilometrów działy się sytuacje niegodziwe, nieludzkie, a co ważne - w kontekście tej właśnie opowieści - niechrześcijańskie.
Otóż przez, bez mała, sto lat, państwo odbierało dzieci rdzennym mieszkańcom tych terenów, po to, by skoszarować je w katolickich internatach, by pozbawić je poczucia przynależności do swej grupy etnicznej, by je, bez mała, wynarodowić.
Dzieci, wywożone setki kilometrów od domów, nie miały szansy na spotkania z rodzicami, którzy, zastraszani i ostrzegani, że ukrywanie własnego potomstwa, pozbawi ich państwowych zasiłków, o karach boskich nie wspominając, godzili się na wszystko.
W internatach dzieci nie mogły mówić w rdzennym języku, nie mogły pielęgnować i kultywować tradycji. Powszechny terror psychiczny, fizyczny (w tym także seksualny), skutecznie uczył dzieci zapominania o własnym dziedzictwie kulturowym i rodzinnym.
Rodzeństwo rozdzielano, niepokorne dzieci bito na oczach innych, traktowano prądem, głodzono, gwałcono. Repertuar sióstr zakonnych i księży nie miał granic.
Niewyobrażalna historia o winie bez kary.
Niestety, przychodzi ma na myśl ostatnia twórczość panów Sekielskich, którzy pokazują, że nie tylko  w naszej strefie czasowej i geograficznej kościół ma wciąż ponadnormatywne przywileje. Smutne, straszne i budzące gniew.
Książka pokazuje, że rozliczanie się z trudną przeszłością nie jest domeną narodów, że biedni i skrzywdzeni stoją na straconej pozycji jednostek nie wartych zachodu, niegroźnych, niepotrzebnych.
Porażająca, mocna opowieść.
Sam styl autorki nieco oschły. Jak dla mnie, za mało przymiotników.

czwartek, 4 czerwca 2020

Yoko Tawada - Fruwająca dusza [recenzja]

Przekład: Barbara Słomka
Wydawnictwo: Karakter
Kraków 2020

Japonia jest od nas bardzo daleko. Przede wszystkim pod względem kulturowym.
Wiele zagadnień jest dla nas niejasnych, inne tak odległe, że obce i właśnie to sprawia, że lektura "Fruwającej duszy" będzie dla statystycznego nadwiślańskiego czytelnika niepełna. Nie zauważymy niuansów, nie złapiemy wszystkich odniesień do współczesności, tradycji, zwyczajów, codzienności. Mimo to, choćby dla pobieżnego nawet dotknięcia kultury, warto przeczytać tę książkę.
Risui to młoda kobieta, która nie chce podążać tradycyjną drogą. Zamiast związać się z mężczyzną, mieć rodzinę, dąży do rozpoczęcia nauki u słynnej Kikyo, kobiety, która sama wybiera swoje uczennice. Szkoła, którą prowadzi umiejscowiona w odległym lesie, związana jest ze studiowaniem złożonej i niezbyt jasnej Drogi Tygrysa.
Risui po otrzymaniu listu ze szkoły (nie przeczytała go, więc nie wiemy czy zawierał zaproszenie czy odmowę) rusza w niezwykłą drogę, oniryczną, tajemniczą, w której nic nie jest oczywiste ani pewne.
Nie mamy pewności czy to co spotyka ją po drodze jest rzeczywistością czy może fragmentem imaginacji.
I tak będzie już przez całą książkę - czytelnik sam decyduje co jest prawdą, a co senną marą, co miało miejsce, a co mogło pozostać w sferze domniemania i refleksji.
Nie wiemy nad czym głowią się uczennice, tomów dotyczących Drogi Tygrysa jest tak wiele, że nie da się ich poznać przez jedno całe ludzkie życie. Studiując rozmyte, pełne frazesów i banałów księgi większość z uczennic nawet nie zadaje sobie pytań o ich sens. Są tak podekscytowane zaszczytem studiowania w szkole Kikyo, że nie starcza im refleksji na te jakże istotną resztę.
Zresztą zagadka księgi jest znamienna dla całej powieści. To tajemnica jest jej motywem przewodnim: pochodzenie kobiet, ich motywacje, ich duchowa przewodniczka, prowadzony przez nią dobór słuchaczek, sam sens studiowania, a także sny - ważna część fabuły, która roztacza ochronny parasol niedomówień nad całością.
To w czasie snów objawia się prawdziwa natura bohaterek, to sny przynoszą im odpowiedzi na pragnienia i potrzeby, zarówno egzystencjalne, jak i zmysłowe.
Sama Risui przez jakiś czas cierpi na bezsenność, stąd jej wizje zastępują poniekąd senne mary.
Wpadamy więc w ten oniryczny świat mocno osadzony jednak w realiach japońskiej rzeczywistości i próbujemy oddzielić prawdy od wizji.
Co jest prawdą, co jest rzeczywistością?