Nigdy nie napiszę biografii mojego ukochanego Franka Londona. Dlaczego? Z obawy, że wyjdzie mi coś tak marnego jak książka Rychcika o Wilhelmim. Jeśli darzy się jakiegoś artystę szczególną estymą, należy pozostać z tym w ukryciu, bez śladów na papierze. Dlaczego? By nie znużyć czytelnika stronniczością i ciągłymi zachwytami.
By biografia była dobra potrzeba dystansu jej autora do opisywanej postaci, ponadto talentu pisarskiego, swobody w układaniu wspomnień poszczególnych powinowatych i znajomych, a także pomysłu na całość. Tutaj zabrakło wszystkich powyższych. Taka szkoda, bo Wilhelmi jawi się jako nietuzinkowy, niebanalny, wielce utalentowany aktor, który zasłużył na dobrego biografa. Trafiło na Rychcika. Niestety.
Poza zdjęciami z archiwum prywatnego, a także fotosami z filmów, spektakli i seriali nie ma tam nic godnego uwagi. Nawet wypowiedzi znakomitości (jak choćby Henryk Worcell, Janusz Gajos czy Maciej Prus) zostały tak wplecione w narrację, że wyglądają dość blado i nijako.
Wilhelmi był wielką indywidualnością, egoistą, narcystycznym artystą, kochliwym bawidamkiem, skandalistą, pogubionym dzieckiem szukającym ukojenia w alkoholu, a także tytanem pracy, zatracającym się w kolejnych aktorskich wyzwaniach.
Dlaczego więc nic do siebie w tej biografii nie pasuje? Przez błędy jej autora. Brak konsekwencji i pomysłów na poprowadzenie historii, podawanie poszczególnych opowieści bez kontekstu, ale (co gorsza) bez umiejętności łagodnego, swobodnego przejścia z jednej anegdoty w drugą, powodują, że lektura męczy i nuży. Brak szkieletu fabularnego, pewna przypadkowość w zamieszczaniu poszczególnych wypowiedzi nie sprzyja porządkowi i pożądanym efektom.
To kompletnie niedopuszczalne, niestety, nawet sam Wilhelmi i jego bogata biografia nie zdołały się obronić przed kiepskim piórem Rychcika.
Wszystko co przeczytacie w tej książce zostanie zapomniane bardzo szybko, nawet w trakcie czytania, niestety. Taka szkoda.