niedziela, 30 marca 2014

Lauren Weisberger - Portier nosi garnitur od Gabbany [recenzja]

Po lekturze tej książki wiem jedno: od przeczytania jej po raz wtóry, wolałabym prześledzenie książki telefonicznej lub przewertowanie całej ulotki, łącznie ze składem surowcowym, dowolnego leku na zaparcia. Portier... to literacki koszmar. W zasadzie to wcale nie jest powieścią, tylko całą masą reklam różnej maści, poprzetykaną lichutką fabułą, będąca spoiwem dla zachwalania czy wymieniania kolejnych firm produkujących telefony, skutery, ubrania, buty itp.
Nie wiem czy książka ta powstała na fali popularności Diabła ubierającego się u Prady, czy była wymuszona po wielkim komercyjny sukcesie tamtej książki. Na to wygląda. Jest kilka wątków bliźniaczo podobnych. Bystra główna bohaterka, gardząca konsumpcyjnym światem i stylowym życiem, nagle zostaje rzucona w sam środek bogatego celebryckiego życia. Próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości oddala się od przyjaciół, wikła w towarzyskie afery i tym podobne. Ponadto nie ma zielonego pojęcia o modzie, dopiero nowa praca otwiera jej oczy na ten jakże ważki element rzeczywistości. Bryndza.
Ta bohaterka to Bette Robinson, była korporacyjna mrówka, która znajduje zatrudnienie w modnej agencji PR, obsługującej śmietankę towarzyską wszechświata. Staje się wartościową i zauważalną pracownicą, wtedy, gdy brukowce przypinają jej łatkę dziewczyny największego playboya w mieście, Philipa Westona. Nikt nie wierzy, że tej dwójki nic nie łączy, a nasza szara myszka pała romantycznym uczuciem do Sammy'ego, skromnego, romantycznego i ambitnego chłopaka z wielkimi marzeniami. Jak będzie finał każdy wie, a co po drodze, to nieistotne.
Książką wyłącznie dla miłośników autorki, ponieważ pozostali mogą narzekać na wielokrotną nudę, płyciznę, przestoje, niepotrzebne rozpisywanie się, mierne dialogi, chaos, czasem śmieszność.
Jeżeli chcecie poczytać sobie o prawdziwych utracjuszach w wielkim mieście, to śmiało. Powodzenia.

piątek, 28 marca 2014

Marta Mizuro, Robert Ostaszewski - Kogo kocham, kogo lubię [recenzja]

Niech was nie zwiedzie Mroczna Seria, do której przyporządkowano i w której wydano powyższą powieść. Z mrocznością niewiele ma  ona wspólnego. Z kryminałem zresztą też, no chyba, że pomyślimy o pewnej liczbie denatów przewijających się przez jej karty. 
Duet Mizuro/Ostaszewski puszcza nieustające oko do publiczności, wywracając mroczną konwencję do góry nogami.
W Krakowie dochodzi do zabójstwa cichego i skromnego informatyka. Ktoś zostawia przy jego zwłokach chustkę z wyhaftowanym nań słowem, które ma być wskazówką dla śledczych. Gdy niedługo potem dochodzi do kolejnego morderstwa, również naznaczonego haftowanym przekazem, policja nie ma już wątpliwości: oto pojawił się seryjny. Sprawę prowadzi nadkomisarz Gajewski, jakże różny od skacowanych, gburowatych policjantów, jakich na pęczki jest w dzisiejszej literaturze. Ten ma się za eleganta, interesuje się światową modą, z łatwością rozróżnia ekskluzywne perfumy, zna się na trendach, ponadto siedzi pod pantoflem u władczej żony. Korzystając z pomocy ekscentrycznego psychologa i profilera, Wyrwy - Krzyżańskiego, próbuje on odnaleźć sprawcę i zapobiec kolejnym przestępstwom. W śledztwie dzielnie asystują mu też inne barwne postaci: Marek Sroka, gawędziarz i typ kreujący się na prawdziwego (czytaj pewnego siebie kobieciarza) mężczyznę oraz Beata Źrenicka, której powalająca uroda spędza współpracownikom sen z powiek. 
Jest wesoło, język skrzy się dowcipem, kolejne doświadczenia policyjne nabierają lekkości, daleko im do przerażających, krwawych opisów pełnych grozy. 
Trywialność atmosfery, lekkość wypowiedzi powodują, że nikt chyba nie traktuje serio całej intrygi. Czytelnik po prostu podejmuje grę konwencją, nie bacząc na sens i meritum kryminalnej intrygi.
Autorzy bawią się dobrze, tworząc charaktery, środowisko, powiązania, klimat książki w ogóle. Ja nie podjęłam tej gry, nie ubawiłam się wcale. Wolę gdy kryminał budzi grozę, rzadko kiedy trafiają do mnie takie dowcipne dreszczowce. Ostatnim kryminałem z przymrużeniem oka, który mnie rozśmieszył była Mucha Jacka Skowrońskiego. W przypadku Kogo kocham, kogo lubię tylko zmarnowałam czas, ot co.

czwartek, 27 marca 2014

Bogna Ziembicka - Droga do Różan [recenzja]

Spokojna, nastrojowa, trochę sentymentalna powieść dla kobiet. Nie jest to jednak mdłe i bezbarwne czytadło, a to za sprawą głównej bohaterki, która pała irracjonalnym i wielkim uczuciem do nikczemnego i nie wzbudzającego zaufania Krzysztofa. 
Główna bohaterka, dobiegająca trzydziestki Zosia Borucka, wespół z ojcem i ukochaną nianią Zuzanną toczą spokojne życie w Różanach, dawnej siedzibie rodowej, którą po latach udało im się odzyskać. Zosia zajmuje się uprawą ekologicznych warzyw, z pasją pielęgnuje ogród, który jest jej prawdziwym hobby. Życie pośród oddanych domowników, bliskość najlepszej przyjaciółki Marianny, dają Zosi poczucie spełnienia i bezpieczeństwa. Jedyną skazą na tym idyllicznym obrazku są jej preferencje uczuciowe. Od lat zakochana w bezwzględnym biznesmenie Krzysztofie, nie chce dostrzec miłości Eryka, oddanego i wrażliwego przyjaciela, gotowego zrobić dla niej wszystko.
Arkadyjskie krajobrazy pewnego dnia ulegają zniszczeniu, rodzina musi opuścić ukochany dwór, który stanął na skraju bankructwa. Przeprowadzka do Krakowa wymusza na Zosi zmianę postawy, marzeń, stawienie czoła nowej rzeczywistości. Jak ją ukształtuje to wydarzenie i kto jej w tym pomoże?
W zasadzie najciekawszą postacią w powieści nie jest jej główna bohaterka. Dzięki retrospektywom poznajemy burzliwą, niesamowitą przeszłość Zuzanny. Dzięki obrazowym powrotom do początku dwudziestego wieku, a także do późniejszych lat, które zadecydowały o życiu niani, mamy spójny obraz tej doświadczonej i skromnej kobiety. Blado na jej tle wypada z kolei historia Marianny, aczkolwiek każdy kolejny życiorys bohaterek tej książki wypadłby marnie przy wspomnianej Zuzannie.
Odprężająca, spokojna książka, sprawna językowo, pełna odniesień literackich, cytatów, ciekawostek (choćby ze świata flory), pokazująca inteligencję i oczytanie autorki, co niebywale cieszy i wcale nie jest takie oczywiste wśród dzisiejszych twórców.
Polecam jako miłą rozrywkę.

środa, 26 marca 2014

Iza Kuna - Klara [recenzja]

Klara, Wronka, Aleks, Piotr, matka Klary, Klary kot. Do tego xanax czy też inne psychotropy, dużo koniaku czy też innych alkoholi, głód miłości, smutek, poczucie pustki i bezsensu. 
Przez całą książkę lament, złorzeczenia, rozczarowania i zapijanie powyższych. Można się nieźle utrudzić brnąc przez kolejne strony utyskiwań. 
Jeżeli tak wygląda świat czterdziestolatek, to ja już zawczasu zaczynam się martwić...
Dobiegająca tej magicznej daty Klara, główna bohaterka książki, zmaga się z własnymi demonami. Czuje się samotna, choć ma żonatego kochanka Aleksa, czuje się napiętnowana (może to jednak za duże słowo) przez matkę, która bynajmniej nie ukrywa, jak bardzo rozczarowuje ją córka. W zasadzie czuje się beznadziejnie, stąd duże dawki leków antydepresyjnych i jeszcze większe napojów wyskokowych, które wydają się być tu produktem pierwszej potrzeby. Jest też Wronka, równie pogmatwana, pogubiona przyjaciółka Klary, a także Piotr, nieszczęśliwy gej, idealnie pasujący do tego zapijaczonego duetu. Zapomniałabym o kocie, najbystrzejszym, najtrzeźwiej myślącym i najsympatyczniejszym bohaterze opowieści, komentującym wszelkie perypetie dotykające właścicielkę.
Książka nie jest spójną historią. To urywki, kadry z życia bohaterów, niepowiązane, wyrwane z  kontekstu, osobne. Krótkie rozdziały będące natłoczeniem dialogów, rozmyślań, życiowych epizodów. To w zasadzie najmniejszy problem, może nawet zaleta, jedna z niewielu.
Kolejną jest zerwanie ze stereotypem powieści kobiecej. Nie ma sielanki, kalek obyczajowych typu: żyli długo i szczęśliwie, choć droga ku temu była wyboista. Tu mamy szare życie singli, powiązanych dziwnymi zależnościami. Każdy z nich marzy o miłości, a jednocześnie nie ma złudzeń, co do szansy trafienia na kogoś do pokochania. Brutalna współczesność, ot co.
Ta książka nie przypadła mi do serca, nie odkryła Ameryki, nie zaczarowała stylem, nie skradła mi serca fabułą ani konstrukcją postaci. Bałagan kompozycyjny, irytująca hybrydyczność. Pocięta, zmienna struktura, która nadaje tempa, zmienia je, ale nie czyni książki interesującą. Szybko o niej zapomnę, może nawet już to zrobiłam.

wtorek, 25 marca 2014

Maxime Chattam - Requiem otchłani [recenzja]

Jestem w kropce. Po oryginalnej pierwszej części dyptyku (Upiorny zegar), która wprowadziła mnie w fascynujący świat Paryża początku XX wieku, miałam jak najlepsze wrażenia, ale też duże wymagania co do ciągu dalszego.
Czytając Requiem otchłani na początku poczułam rozczarowanie, historia wydała mi się wtórna, fabuła sprawiła wrażenie kalki wcześniejszej powieści. Dopiero finał i całościowe potraktowanie dyptyku zmyło to przeświadczenie, szkoda, że nastąpiło to tak późno.
Po dramatycznych wydarzeniach wieńczących pierwszą część, Guy i Faustine porzucają Paryż, przenosząc się na prowincję, do zamku Elseneur, będącego własnością Maximiliena Hencksa (również znanego z poprzedniej książki). Pośród sielskich wiejskich krajobrazów próbują odzyskać spokój ducha i równowagę po koszmarnych doświadczeniach, które były ich udziałem niespełna cztery miesiące wcześniej. Harmonię przerywa jednak brutalna seria zbrodni, ktoś morduje całe rodziny zamieszkujące pobliską wieś. 
Guy, zafascynowany rodowodem Zła, szybko dołącza do grupy próbującej rozwikłać zagadkę inscenizowanych morderstw, a także, drogą dedukcji (której poświęcono tu wile miejsca), stara się odkryć profil mordercy, a przede wszystkim jego tożsamość. Znów naraża się na niebezpieczeństwo, znów pcha się w paszczę śmierci, igra z losem.
Bardzo brutalne opisy zwłok mogą wstrząsnąć czytelnikiem, sam zresztą pomysł na mordowanie całych rodzin, a następnie układanie ofiar według klucza również przyprawia o dreszcze. Skomplikowane relacje między zbrodniami, odniesienia do doświadczeń z poprzedniej książki, a także związki mordercy ze starożytnym Egiptem, tworzą wielobarwną i niejednoznaczną mieszkankę.
Guy szuka, węszy, wydaje mu się, że jest na właściwym tropie, a jednak na finał autor szykuje pewne zaskoczenie. 
Pierwsza część zrobiła na mnie duże wrażenie, druga mniejsze, być może przez wygórowane oczekiwania, może zmęczenie powtarzalnością pewnych rozwiązań. Mimo to, w wielu warstwach Requiem przynosi solidną porcję dobrej rozrywki, to ja po prostu lubię się czepiać.

poniedziałek, 24 marca 2014

Hanna Cygler - Przyszły niedokonany [recenzja]

Najlepsza w tej książce jest okładka.
Na tym kończą się plusy.
Nie żartuję. 
Nie wiem czym karmiła się, i co piła autorka podczas pisania tej powieści, ale zdecydowanie odradzam ówczesną dietę. Prowadzi do tworzenia dyrdymałów i farmazonów, które skutecznie przysłaniają całkiem znośny debiut.
Hanna Cygler puściła wodze fantazji i zafundowała czytelnikom niezłą konfuzję.
Urocza Zosia śmiertelnie zakochana w Witku, (po ciosach jakie musiała znieść w finale drugiej części) powraca do Gdańska, by tam śmiertelnie zakochać się we Franku i z nim próbować ułożyć sobie życie. Tu otwiera własny interes, który rozrasta się w niebywałym tempie, radzi sobie z groźnymi biznesowymi antagonistami i powoduje, że niemal cały męski świat pada jej do stóp. Coś traci wiarygodność pani Knyszewska. Z każdą kolejną stroną rosło moje zażenowanie, zastanawiałam się czy aby na pewno fabułę tworzyła ta sama autorka, czy może podszył się pod nią jakiś nieudolny, ale pełen fantazji grafoman?
Kondensacja absurdalnych rozwiązań sprawia, że zaczynam zastanawiać się czy to nie prowokacja....
Nie chcę zdradzać poszczególnych wątków, kto przeczyta ten zrozumie o co mi chodzi, choć ostrzegam, że dobrnięcie do końca książki jest nie lada wyzwaniem. 
O ile druga książka była gorsza od debiutu, tak trzecia nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. Afery, kanty, melodramaty, stracone złudzenia, krótkie romanse, wątki kryminalne, i inne nieprawdopodobne historie. Groch z kapustą, pomieszanie z poplątaniem.
Ech, szkoda czasu na dalsze pisanie o tej książce. Na pociechę zostaje choć okładka.

niedziela, 23 marca 2014

Hanna Cygler - Deklinacja męska/żeńska [recenzja]

Druga część życiowych perypetii Zosi Knyszewskiej, bardziej przypominająca bajkę, aniżeli powieść obyczajową dla kobiet. Nigdzie nie jest powiedziane, że po niezłym debiucie, musi przyjść równie dobra kolejna powieść...
Jeśli zamiarem autorki było urozmaicenie i podkolorowanie losów swojej bohaterki, to zdecydowanie przedobrzyła. Wyszła z tego naiwna opowieść, wystawiająca na ciężką próbę cierpliwość czytelnika. Pośród gąszczu bardzo realnych i prawdopodobnych sytuacji, kryją się oderwane od rzeczywistości elementy, które wywołują głośne zgrzyty.
Mimo to, wciąż z zaciekawieniem śledziłam losy Zosi, lata emigracji, powrót do kraju i próbę ułożenia sobie tutaj zawodowego życia, a także perypetie z Witkiem, który naraz okazał się być miłością jej życia. Jak to się ma do poprzedniej części, gdzie tą miłością był kuzyn Marcin? Wyjątkowo kochliwa okazała się główna bohaterka... Są w relacji kochanków momenty tragiczne, które również nie znajdują u mnie łatwego uzasadnienia i wydają się naciągane na potrzeby podnoszenia napięcia w książce. Czasem zachowania nijak nie przystają do uczuć bohaterów, o których to uczuciach tyle pisze autorka. No nic, w każdym razie warstwa psychologiczna nie dociera do mnie w pełni, czasem wydawała mi się mocno niedopracowana, bohaterowie rozchwiani emocjonalnie, czasem wręcz rozdygotani i odrealnieni.
Powodowana ciekawością co do finału całej historii, szczęśliwie dotarłam do końca, jednak bez wyraźnej satysfakcji.
Co do fabuły. Po tragedii jaka spotkała Zosią w finale pierwszej części tryptyku, ta postanawia znów wyjechać do Londynu, by tam w spokoju przemyśleć i przewartościować swoje życie. Poznaje nowych ludzi, zyskuj uznanie w pracy, a także wciąż tęskni za Witkiem. Kiedy wraca do kraju, spotkanie z nim wydaje się nieuchronne. Próbuje zorganizować sobie pracę, znaleźć miejsce na ziemi. Pomoże jej w tym ukochany mężczyzna, tylko kto nim jest, jak długo potrwa sielanka, co czeka wrażliwą Zosię w dalszym życiu?
Mimo wspomnianych zgrzytów szybko i przyjemnie przebrniecie prze kolejny tom sagi Hanny Cygler, jednak bez zachwytów.

sobota, 22 marca 2014

Hanna Cygler - Tryb warunkowy [recenzja]

Powieść obyczajowa dla kobiet (ot, babskie czytadło), będąca debiutem autorki. 
Historia dotyczy Zosi Knyszewskiej, młodej dziewczyny z Gdańska, którą poznajemy w trakcie egzaminów wstępnych na anglistykę. Decyduje się ona na studiowanie w Warszawie, po to tylko, by być blisko uwielbianego przez siebie kuzyna, Marcina. Okazuje się, że od  wczesnych lat dziecięcych darzy go gorącym, głębokim uczuciem, które z biegiem lat z czysto siostrzanego uwielbienia przerodziło się w dorosłą miłość, bynajmniej nie siostrzaną. 
Perypetie sercowe Zosi są leitmotivem książki, w tle pojawiają się także przełomowe dla Polski wydarzenia: strajki w Stoczni Gdańskiej, stan wojenny, aresztowania opozycjonistów. Nie przytłaczają one jednak fabuły, której osią i esencją są właśnie rozterki i wybory Zosi. Obserwujemy jej wchodzenie w dorosłość, rodzące się przyjaźnie, a także rozczarowania i niepewności. Śledzimy jej kontakty z Marcinem, poznajemy kolejnych mężczyzn pojawiających się w jej życiu, dopingujemy kolejnym życiowym decyzjom, wyborom zawodowym.
Autorka bardzo sprawnie poradziła sobie z tą historią, powieść jest wciągająca i lekka, czasem tylko wydaje się, że ilość mniej i bardziej fortunnych wydarzeń w życiu Zosi jest może nazbyt obfita, a co za tym idzie, mało prawdopodobna. Nie razi to jednak wcale, wręcz przeciwnie, nadaje tempa i rumieńców całej historii.
Książka działa odprężająco i relaksująco, dając przyjemność czytającym. Szybka i lekka lektura na wiosenne popołudnie. 

czwartek, 20 marca 2014

Maxime Chattam - Upiorny zegar [recenzja]

Tęskniłam za książką od której nie będę mogła się oderwać, która spowoduje, że będę poganiać samą siebie, byleby tylko szybciej poznać treść kolejnych stron. Chciałam powieści dynamicznej, nastrojowej, pełnej tajemnic i akcji. Pomyślałam o Chattamie, na półce od dawna czekał Upiorny zegar. Nie zawiodłam się. 
Doskonała lektura dla spragnionych wrażeń. Guy de Timée, poczytny paryski pisarz początku XX wieku (akcja toczy się dokładnie w roku 1900) porzuca rodzinę, nazwisko, przyjmuje pseudonim i kryje się przed światem w domu publicznym, gdzie na zacisznym strychu obmyśla fabułę swojej kolejnej książki. Wygodne, dekadenckie życie bon vivanta przerywa nagle śmierć jednej z kurtyzan zatrudnionych przez gospodynię Guya. Brutalna i przerażająca tragedia wywołuje w bohaterze chęć poznania przyczyn śmierci dziewczyny, a także odnalezienie jej oprawcy. 
Kolejne kroki detektywa amatora przynoszą ciekawe konkluzje. Wiąże on śmierć dziewczyny z niedawnymi zaginięciami i zbrodniami na innych kobietach. Co ciekawe, policja wcale nie kwapi się do rozwiązania zagadek kolejnych okrutnych zbrodni, sprawia wrażenie jakby chciała zatuszować te wydarzenia. Czy ma to związek z rozpoczynającą się właśnie w Paryżu Wystawą Światową? Posiłkując się pisarską wyobraźnią, mając za kompana młodego policjanta Perottiego oraz kurtyzanę, Faustine, Guy zmierza do poznania prawdy. Droga ta wiedzie przez dzielnice nędzy, palarnie opium i salony ezoteryczne.
Być może znajda się tacy, którym przeszkodzi pisarska brawura Chattama, jego koncepcje, wymyślne rozwiązania, by nie powiedzieć kabotynizm, jednak cel uświęca środki, chodzi tu bardziej o konwencję, nastrój, efekt, aniżeli ścisłe trzymanie się realiów. 
Trafnym zabiegiem było umieszczenie akcji na początku XX wieku, dorożki, długie suknie, gorsy, atmosfera niepokoju i lęku, związana z postępem technicznym, nadają stylu i nastrojowości, przenosząc w gęstą i mroczną atmosferę książki.
Kończę pisać, zabieram się za ciąg dalszy cyklu, powieść pod tytułem Requiem otchłani.

środa, 19 marca 2014

Aleksander Kaczorowski - Ballada o kapciach [recenzja]

Tę dość skromnych rozmiarów książkę czytałam na dwie raty. Po pierwszych stronach byłam zdziwiona i rozczarowana, zastanawiałam się nad sensem jej wydawania. Autor rozpisuje się o historii własnej rodziny. Zupełnie zwykłej, szarej, bez wielkich postaci i wybitnych zasług. Jakże to inny rodzaj wspomnień od tych, do których przywykłam, gdzie anegdotki sypią się gęsto, a wielkie nazwiska i szlacheckie rody na wyścigi dokonują niezwykłych czynów. 
Gdy sięgnęłam po Balladę po kilku dniach, potraktowałam ją zupełnie inaczej. Spojrzenie na Polskę z perspektywy prowincji (Sochaczew, Żyrardów, Grodzisk Mazowiecki), ale nie ze szlacheckiego dworku, tylko z zapadłej wsi, gdzie zamiast parkietów błyszczy klepisko, jest dosadne i prawdziwe. Szukanie w głowie rodzinnych powiązań, mapy koneksji, dotyczyło zwykłych ludzi, chłopów, woźniców, robotników. Rozprawienie się z mitem sarmackim? Pokazanie prawdziwego polskiego oblicza, które wiejską zagrodą i chłopem stoi?
Wiele jest tu takich swojskich historii, wiele brudu, biedy, jest też przedwojenny antysemityzm.
Okazuje się, że niektóre z opowieści nie są do końca prawdziwe. Losy, które przyporządkowuje swoim ciotkom, babkom itp., w konfrontacji z pamięcią innych członków rodziny, okazują się być nieprawdziwe, należące do innych krewnych. Bardzo zgrabny zabieg, który daje obraz dystansu i humoru autora.
Bo tak właśnie trzeba patrzeć na polskie zacietrzewienie i zadufanie w duchu szlacheckim. Niech ta książka będzie odpowiedzią na kompleksy, ale też aspiracje arystokratyczne rodaków. Patrząc na coraz większą liczbę zleceń jakie otrzymuje moja znajoma genealożka, nabieram przekonania, że trend poszukiwania feudałów we własnym rodowodzie staje się coraz modniejszy. Niech ta książka będzie kubłem zimnej wody dla wszystkich aspirujących.
Odrobina groteski, pomieszania z poplątaniem, czasem nostalgia, a czasem niewygodna prawda. Polecam Balladę, jako odtrutkę na pychę i butę.

poniedziałek, 17 marca 2014

Katarzyna Surmiak - Domańska - Mokradełko [recenzja]

Nie mam odwagi przeczytać Kato-taty, ani Monidła. Poznałam historię Halszki Opfer, jednak nie bazowałam na jej dwóch powieściach, zdaje się, że są dla mnie zbyt drastyczne i wstrząsające. Wspomnienia z rodzinnego domu, gdzie za przyzwoleniem matki była wykorzystywana seksualnie przez ojca, czy też dalsze jej losy, opierające się na nieudanych związkach z trudnymi mężczyznami, są nazbyt przykrym tematem.
Sięgnęłam jednak po Mokradełko, reportaż po części interwencyjny, po części społeczny. Autorka próbuje, dzięki spotkaniom z bliskimi Halszki Opfer, dowiedzieć się jak odbierają oni prawdę o relacjach ojca z córką. Spotkania z matką, mężem, koleżanką, sąsiadką, czy bratową, dają wielowymiarowy obraz sytuacji. Okazuje się, że większym współczuciem darzone są bezimienne ofiary przemocy, ewentualnie te znane z prasy czy telewizji. Bliskość tragedii zmienia jej optykę, sprawia, że trudno w nią uwierzyć, łatwiej ją bagatelizować, negować. Każdy z rozmówców ma swoją wersję wydarzeń, swoją prawdę, zazwyczaj bardzo różniącą się od tej opisanej w Kato-tacie.
Zimna, pełna napięcia relacja z matką, odrzucenie przez rodzeństwo, niechęć sąsiedzka, mechanizmy wyparcia i pogarda dla kobiety, która wychodzi z domowymi brudami do ludzi.
Sama bohaterka reportażu jest bardziej na uboczu, to właśnie relacje postronnych mają dać obraz sytuacji, mimo to jest, wciąż obecna, biorąca udział w rozmowach, rozemocjonowana, a przede wszystkim ulotna.
Autorka nie stawia sprawy na ostrzu noża, nie oczekuje wielkich deklaracji, gestów pogodzenia, wybaczenia. Po prostu docieka prawdy, stawia pytania, na które trudno o odpowiedzi. Historia, temat, który poruszyła jest tak kruchy, wymaga tak wielkiej ostrożności i taktu, że oczekiwanie na najmniejszy choć happy end zdaje się być więcej niż nietaktem.
Po lekturze książki nastaje cisza. I choć w głowie tłoczą się, niemal krzyczą pytania, to jednak ustępują pierwszeństwa milczeniu, zadumie, refleksji.

sobota, 15 marca 2014

Mourid Barghouti - Jestem stamtąd, jestem stąd [recenzja]

Jestem stamtąd, jestem stąd została wydana w jednej z moich ulubionych serii w wydawnictwie Czarnym, w serii Z domem. Skupia się ona wokół wspomnień z dzieciństwa i młodości ludzi z różnych zakątków świata. Już na początku muszę zaznaczyć, że jest to najsłabsza książka z serii. Po raz pierwszy rozczarowała mnie publikacja, która ukazała się w tym wydawnictwie. Wiem, że kiedyś musiał nastąpić ten moment, szkoda, że oparł się o tak bardzo interesującą mnie tematykę...
Historia Mourida Barghouti'ego to ciąg pełnych rozgoryczenia i smutku doświadczeń wynikających z jego pochodzenia. Autor jest Palestyńczykiem, od lat przebywającym na emigracji. Przychodzi jednak czas, gdy wespół z synem wyrusza do kraju dzieciństwa. Jest to okazja do wspominków rodzinnych stron, miejsc, ludzi, dawnych emocji. Wszystkie te prywatne reminiscencje toną niestety w morzu żalu, złości, polityki, odniesień militarnych, opisów zajść na przejściach granicznych, kontroli paszportowych, przesłuchań przy przekraczaniu granicy.
Nie od dziś wiadomo jak zaogniony i bezwzględny jest konflikt izraelsko - palestyński. Wciąż rośnie on w siłę, intensyfikowany poszczególnymi działaniami obu stron, czy to zaostrzeniami przepisów, powiększającym się murem na Zachodnim Brzegu Jordanu, czy też zamachami i samochodami pułapkami. Końca nie widać, czy ten węzeł gordyjski w ogóle da się rozwiązać?
Historia Barghouti'ego byłaby doskonałym głosem w dialogu, mocnym zaznaczeniem jednoznacznego stanowiska w sprawie, gdyby nie ta powtarzająca się kawalkada słów, skupionych wokół przejść granicznych, paszportów, karabinów, drutów kolczastych, nienawiści. W gąszczu złych emocji nie sposób skupić się na autorze, jego bolesnych i trudnych przeżyciach, jak choćby rozłączenie z żoną i maleńkim dzieckiem, ponieważ wciąż w uszach dudni: patrol, nalot, kontrola, broń.
Pozostałe książki z serii były intrygujące, porywające, pełne pasji, werwy, natchnienia, tutaj pozostał gniew i rozżalenie, może stąd moje rozczarowanie powieścią.

piątek, 14 marca 2014

Stephan Talty - Agent "Garbo" [recenzja]

Sabotaż, plotki, zwielokrotnione oszustwa, dezinformacja polityczna, a także kluczenie i udawanie, oto słowa, które najmocniej kojarzą mi się z zawodem szpiega, szczególnie podwójnego szpiega.
Wywiad, rekrutacja do niego, a także tworzenie i utrzymywanie międzynarodowej siatki agentów stanowią bardzo interesujący temat do rozważań, a nade wszystko do tworzenia powieści. Powrót do czasów II wojny światowej i przedstawienie losów jednego z najbardziej jaskrawych szpiegów tamtych czasów stanowią treść prezentowanej tu książki.
Czytając Agenta "Garbo" niejednokrotnie trudno mi było uwierzyć, że wszystko to, co go spotykało było prawdą. Życiorysem Juana Pujola Garcii z powodzeniem można by obdarzyć wiele osób. Spryt, niejednokrotnie łut szczęścia, odwaga i pomysłowość, inteligencja i stalowe nerwy, charakteryzowały tego niezwykłego człowieka. Jego droga do pracy w wywiadzie była bardzo kręta i wyboista, przez długi czas wydawała się wręcz niemożliwa. Jednak sposób w jaki Garcia wypracował sobie kontakty i zaufanie zarówno Niemców, jak i Brytyjczyków zdumiewa i zaskakuje swoją prostotą.
Szpieg, który stworzył siebie samego. Potrafił przekonać do własnych działań nazistów, po to, by móc pomóc aliantom. Wszelkie zakulisowe historie, moc intryg, cała kuchnia szpiegowska, została przedstawiona w książce Talty'ego. Dzięki fabularyzowanej formie nie jest to tylko garść faktów z historii, ale barwna, pełnokrwista opowieść o człowieku, który potrafił przekonać Abwehrę, że II front aliancki otworzy się w Pas de Calais, a nie w Normandii. Wymyślał zastępy szpiegów, doskonale wyposażone armie, igrał z ogniem. Był niezwykle przekonujący, właściwy człowiek na właściwym miejscu. 
Poza faktami z życia zawodowego agenta, autor sięgnął też do historii prywatnej "Garbo". Jak połączył on swoją misję z posiadaniem rodziny? Czy da się w ogóle łączyć te światy? Autor długi czas spędził na rozmowach z bliskimi Juana Garcii, dzięki czemu obraz życia prywatnego jest pełniejszy i bardziej obrazowy.
Zapraszam do lektury Agenta "Garbo", historii tak niewiarygodnej, że aż prawdziwej. Niezwykłe losy wyjątkowego człowieka. Robią wrażenie.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu:





wtorek, 11 marca 2014

Peter May - Czarny dom [recenzja]

Po wielu latach edynburski policjant, Fin Macleod, wraca na wyspę swojego dzieciństwa. Szkocka wyspa Lewis, bo o niej mowa, zdaje się być mało gościnną ziemią. Smagana przez wiatry, bez urodzajnych gleb, za to pełna purytańskich, ascetycznych mieszkańców, którzy posługują się lokalnym dialektem, oddają pradawnym tradycjom, są jakby zahibernowani w czasie.
Przeżywający osobistą tragedię Fin zostaje skierowany na wyspę przez swoich zwierzchników. Okazuje się, że dokonano na niej bardzo brutalnego morderstwa, które wykazuje pewne cechy wspólne ze sprawą prowadzoną wcześniej przez Fina w Edynburgu.
Kluczem do odkrycia prawdy jest powrót do przeszłości. Wespół z bohaterem powoli i mozolnie zagłębiamy się w czasy jego dzieciństwa i dojrzewania, które mogą mieć związek ze współczesnymi morderstwami.
Co się wydarzyło przed laty na wyspie? Jak radzić sobie ze wspomnieniami, dawnymi znajomymi, niezabliźnionymi ranami, które są boleśniejsze niżby się wydawało?
Autor tworzy taki własnie klimat książki: pełen bolesnych powrotów, nieprzejednanych sytuacji, trudnych spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Jest sennie, niespiesznie.
Wątek kryminalny ustępuje miejsca takim właśnie sentymentalnym konstatacjom. Jak bardzo zmieniają się ludzie, a także jak wiele pozostaje w nich dawnych emocji, uczuć, pragnień? Jak boleśnie postępuje życie z naszymi niegdysiejszymi bliskimi, ile rozczarowań napotykamy po drodze, gorzkich zawodów?
Doświadczając wewnętrznych rozterek Fina, mamy też okazję poznać jego sekrety ściśle związane z miejscową topografią. Jest więc też kawałek folkloru, zwyczajnego życia prowincjonalnej wyspy.
Podsumowując: nudna, lekko sentymentalna książka podszyta życiowym niepokojem i goryczą. W czytelniku kilka razy pojawia się ciekawość i zaintrygowanie, jednak częściej ustępuje miejsca znużeniu. Szkoda, bo historia ma potencjał. 

niedziela, 9 marca 2014

Paul Theroux - Stary ekspres patagoński. Pociągiem przez Ameryki [recenzja]

Srogą zimą 1978 roku Paul Theroux zostawił za sobą zasypany śniegiem Boston, podążając za marzeniem wyruszył w kolejową podróż po obu Amerykach. 
Poczynając od wygodnych i komfortowych chicagowskich czy teksańskich składów, z biegiem czasu przesiadał się do coraz dziwniejszych, biedniejszych i bardziej egzotycznych pociągów, które zadziwiały wyglądem, stanem technicznym, czy też pasażerami.
Zupełnie inny był komfort podróżowania w Meksyku, różnie bywało w Salwadorze czy Kostaryce. Czasy, w których przyszło mu przemierzać Amerykę Łacińską, pełne były niepokojów politycznych, buntów i walk o władzę, wyprawa nie zawsze wydawała się bezpieczna.
Za kompanów mając butelki pełne trunków (działające jako nocny środek nasenny) oraz książki, których okładki i nie całkiem zapisane strony służył jako miejsce notatek, poddawał się względnej monotonii terkoczących kół. Spotykając po drodze mniej i bardziej interesujących ludzi (Amerykanka szukająca w Meksyku zaginionego przyjaciela, były teksański policjant zalewający zgorzknienie w salwadorskim barze, a nawet sam Borges!), obserwując zwyczaje kolejowe poszczególnych narodów, życie toczące się obok kolei żelaznej, notuje swoje spostrzeżenia i przygody. Robi to w pozbawione pretensji, rzeczowy sposób, którym zjednuje sobie sympatię czytelnika.
Czasem robi przystanki na poznawanie miast, czasem na gościnny wykład, czasem zaś zwyczajnie musi czekać na połączenie i skomunikowanie pociągów. 
Bez zadęcia i pyszałkowatości odsłania przed czytelnikiem uwagi na tematy polityczne, obyczajowe, bez bełkotu egzystencjalnego. Najważniejsze co wyłania się z tych obserwacji to niestety bieda, czasem wręcz skrajna nędza mieszkańców Ameryki Południowej. Kraje targane rewolucyjnymi wiatrami za nic mają poprawę bytu zwyczajnych ludzi. Czytając o warunkach w jakich żyją ludzie nie tylko na prowincji, ale też w miastach stołecznych, mamy obraz prawdziwej, pozbawionej cenzury rzeczywistości. 
Niekonwencjonalna książka podróżnicza, widziana zza zakurzonego okna pociągu. 

środa, 5 marca 2014

Wojciech Tochman - Bóg zapłać [recenzja]

Tochman jest wielkim reportażystą, jednym z najlepszych. Udowadnia to tym własnie zbiorem reportaży. Składają się nań polskie historie, polskie losy, tak różne, trudne, czasem tragiczne, nigdy zaś gładkie i jednoznaczne.
Tytuł sugerujący może religijne konotacje, bardziej dotyczy zgody (mniejszej lub większej) na los jaki spotyka poszczególnych bohaterów książki. Czytając ich perypetie cały czas miałam nadzieję, że autor pokieruje ich losami tak bym była zadowolona, by czytelnik poczuł się nasycony, szczęśliwy, usatysfakcjonowany. Cóż za płonne nadzieje. Prawda bywa okrutna i bolesna. Historie wybrane przez Tochmana chwytają za serce, skłaniają do refleksji, powodują niedowierzające kręcenie głową oraz pytanie o sens. Mamy  szóstkę dzieci, zabranych rodzicom do domu dziecka, które jednak garną się do powrotu, wciąż i wciąż uciekając z placówki, klucząc i ukrywając się przed powrotem do znienawidzonego ośrodka. Jest opowieść o Janku, człowieku bez pamięci, bez tożsamości, który próbuje na nowo poskładać swój świat, dzięki pomocy wielu bezinteresownych ludzi. Znów (w ciągu dwóch dni), miałam do czynienia z Tomaszem Beksińskim, i tutaj znalazło się dla niego miejsce, równie mroczne jak w opisywanej wcześniej biografii. Autor dotarł też do matki Wandy Rutkiewicz i przedstawił jej historię i podejście do tego o stało się z nieodżałowaną do dziś wielką alpinistką.
Autor nigdy nie ocenia, nie sympatyzuje, pokazuje prawdę, ubierając ją w sobie właściwe formy.
Oszczędny, ale mocny i dotkliwy jest styl Tochamana. Niby nic wielkiego nie robi, nie żongluje stylistyką, nie idzie w efekciarstwo, a bez tego trafia w sedno, porusza i wpływa na emocje czytelnika. Prostota tych opowieści, ich charakter, wprowadzają niezwykły nastrój, kreują odrobinę nierzeczywisty, ulotny klimat. Niepowtarzalność chwili, która wystarcza, by poczuć emocje i nastroje bohaterów, ich tok myślenia, by choć na moment zrozumieć wybory.
Książka od której trudno się oderwać, styl reporterski, którym warto się inspirować, który należy podziwiać.

wtorek, 4 marca 2014

Magdalena Grzebałkowska - Beksińscy. Portret podwójny [recenzja]

Lektura tej książki nastręczyła mi wielu trudności. Poznawanie życia dwóch tak silnych, tak ogromnie trudnych osobowości, wymagało czasu i częstego odchodzenia od książki (dla komfortu psychicznego). O ile strony poświęcone Zdzisławowi Beksińskiemu były w pewien sposób ciekawe (choćby ze względu na historię rodziny, specyficzny nerw twórczy i niepokój jakie go całe życie trawiły, a także ze względu na sposób radzenia sobie z własnymi demonami poprzez przekładanie je na obrazy), to zaznajamianie się z ustępami poświęconymi Tomaszowi Beksińskiemu były dla mnie udręką. Przeraziły mnie zapisy z rozmów tzw. dziennika fonicznego prowadzonego w rodzinie. Już w dzieciństwie dał się on poznać jako niepokojący i trudny charakter. Z biegiem lat (i stron) mój dyskomfort wynikający z poznawania sposobu życia Tomasza, jego wyborów tylko się pogłębił.
Nigdy nie należałam do zwolenniczek malarstwa Beksińskiego seniora. Zbyt mroczne i złowrogie były jego wizje. Nie wyobrażam sobie dorastania w miejscu pełnym tych ponurych płócien...
Najpełniej i zarazem najkrócej o panach Beksińskich wypowiedział się krytyk Tadeusz Nyczek: Moja prymitywna teoria - Zdzisław wypluwał demony z siebie na obrazy. A Tomek nie. W nim to wszystko siedziało w środku.Był potworem nie do opanowania od dzieciństwa. Już jako nastoletni chłopak próbował popełnić samobójstwo, potem wydrukował i rozwiesił w mieście własne nekrologi. Autodestrukcja miała tu różne oblicza.
Oj, nie jest to sielankowa saga rodzinna.
Pominąwszy trudny temat omawianej książki, na uwagę zasługuje jej autorka, która potrafiła zebrać wiele tropów, utrzymać wiele wątków i stworzyć z nich spójną całość, wyróżniającą się rzetelnym, dobrym stylem.
Ta książka, a raczej jej bohaterowie, mogą budzić kontrowersje. Jej autorka zaś, budzi szacunek i poważanie.

niedziela, 2 marca 2014

Magdalena Rittenhouse - Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero [recenzja]

Ta książka nie jest przewodnikiem po mieście, jest jego biografią, najbardziej skupioną wokół Manhattanu. 
Historia zaczyna się w XVI wieku, wraz z przybyciem do Nowego Świata holenderskich osadników. I choć epizod z Niderlandczykami był dość krótki, warty jest jednak zapamiętania. Z czasem wyspę przejęli Brytyjczycy, którzy w bezkrwawy sposób zabrali ją Holendrom i urządzili po swojemu, zachowując jednak zastaną, dobrze prosperującą politykę gospodarczą.
Manhattan to bardzo wąski skrawek ziemi, wciśnięty między ocean a potężny kontynent amerykański. Stał się on synonimem prosperity, sukcesu i wielkiego świata. 
Autorka przybliża genezę największych symboli wyspy i Nowego Jorku w ogóle. Jest wiec ciekawa historia ulicy Wall Street, Statui Wolności, opowieść o High Line - parku zawieszonym nad ulicami miasta. Dla mnie szczególnie interesujący był rozdział o New York Public Library, czyli 140 km bieżących półek, zawierających najwspanialsze zbiory książek, umiejscowionych w pięknym budynku, uatrakcyjnionym też dzięki monumentalnej czytelni, mogącej pomieścić ponad 600 osób. 
Wspaniałe są rozdziały o początkach New Yorkera, o muzeum MoMa (tutaj znajdziemy też anegdotki o Pollocku i Duchampie). Warto też zagłębić się w rozdział o tajemniczej Breede Weg (w wolnym tłumaczeniu szerokim trakcie), który przemienił się wreszcie w... nie zdradzę tej przemiany, zapraszam do lektury tej wyjątkowej książki, której autorka oddała wiele serca, talentu i pasji. 
Biografia miasta napisana jest tak porywająco, świeżo i ciekawie, że chowa się przy niej wiele opisów żywota sławnych i zasłużonych ludzi.
Do pisania książek potrzebna jest pasja, sprawność językowa, ciekawość świata, a także szukanie tego co nieodkryte, co zapomniane, a co może rzucić nowe światło na zgłębiany temat. Wszystkie te przymioty charakteryzują autorkę, której gratuluję tej udanej książki. Brawo!

sobota, 1 marca 2014

Harlan Coben - Sześć lat później [recenzja]

Coben nie zaskakuje. Wciąż podąża utartymi ścieżkami, które przed laty zapewniły mu popularność. Jeżeli książka ta trafi w ręce osoby, która nie miała wcześniej do czynienia z twórczością pisarza, całkiem możliwe, że czytelnik taki będzie usatysfakcjonowany i poruszony tempem i fabułą książki. Dla starych wyjadaczy będzie to kolejna kalka dawnych pomysłów. Kilka pierwszych stron powieści daje wyobrażenie jak dalej potoczy się akcja, a nawet pozwala domyślić się zakończenia. Tak było w moim przypadku, już na wstępie znałam finał. Rozczarowujące. Cóż, taki jest styl Cobena, przewidywalny, powtarzalny, prosty, z narastającym tempem akcji oraz mocnymi jej zwrotami.
Na szczęście chwilowo przestał eksploatować nieszczęsnego Mickey'a Bolitara i koszmarną serię książek o tym wyrośniętym małolacie, na rzecz jednorazowych bohaterów.
Historie Cobena mogą być bardzo dobrą kanwą dla filmów akcji typu zabili go i uciekł: samotny, odważny i działający na granicy prawa bohater, próbuje dojść do pogmatwanej prawdy, która może kosztować go życie.
Tak jest w Sześć lata później. Jake Fisher przybywa na ślub Natalie, swojej ukochanej, która wychodzi jednak za innego mężczyznę. Po uroczystości kobieta prosi go, by nigdy więcej nie kontaktował się z nią i nie szukał informacji na jej temat. Jake składa obietnicę i zaczyna nowe życie. Jednak po sześciu latach od tych wydarzeń natrafia w internecie na nekrolog męża Natalie. Postanawia uczestniczyć w pogrzebie, gdzie czeka go cios i zdumienie. Okazuje się bowiem, że wdową nie jest Natalie. Wszyscy zaś, którzy mieli z nią kiedykolwiek do czynienia, wypierają się tej znajomości, sugerując, że nigdy jej nie poznali. Czy w takim razie Natalie w ogóle istnieje? Na przekór piętrzącym się przeciwnościom losu, a także wielu niebezpieczeństwom, jakie od tej pory zaczynają pojawiać się w życiu Jake'a, postanawia on dociec prawdy. Jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić i czy trud nie okaże się daremny, przekonacie się czytając nową powieść szablonowego Cobena.