Po lekturze tej książki wiem jedno: od przeczytania jej po raz wtóry, wolałabym prześledzenie książki telefonicznej lub przewertowanie całej ulotki, łącznie ze składem surowcowym, dowolnego leku na zaparcia. Portier... to literacki koszmar. W zasadzie to wcale nie jest powieścią, tylko całą masą reklam różnej maści, poprzetykaną lichutką fabułą, będąca spoiwem dla zachwalania czy wymieniania kolejnych firm produkujących telefony, skutery, ubrania, buty itp.
Nie wiem czy książka ta powstała na fali popularności Diabła ubierającego się u Prady, czy była wymuszona po wielkim komercyjny sukcesie tamtej książki. Na to wygląda. Jest kilka wątków bliźniaczo podobnych. Bystra główna bohaterka, gardząca konsumpcyjnym światem i stylowym życiem, nagle zostaje rzucona w sam środek bogatego celebryckiego życia. Próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości oddala się od przyjaciół, wikła w towarzyskie afery i tym podobne. Ponadto nie ma zielonego pojęcia o modzie, dopiero nowa praca otwiera jej oczy na ten jakże ważki element rzeczywistości. Bryndza.
Ta bohaterka to Bette Robinson, była korporacyjna mrówka, która znajduje zatrudnienie w modnej agencji PR, obsługującej śmietankę towarzyską wszechświata. Staje się wartościową i zauważalną pracownicą, wtedy, gdy brukowce przypinają jej łatkę dziewczyny największego playboya w mieście, Philipa Westona. Nikt nie wierzy, że tej dwójki nic nie łączy, a nasza szara myszka pała romantycznym uczuciem do Sammy'ego, skromnego, romantycznego i ambitnego chłopaka z wielkimi marzeniami. Jak będzie finał każdy wie, a co po drodze, to nieistotne.
Książką wyłącznie dla miłośników autorki, ponieważ pozostali mogą narzekać na wielokrotną nudę, płyciznę, przestoje, niepotrzebne rozpisywanie się, mierne dialogi, chaos, czasem śmieszność.
Jeżeli chcecie poczytać sobie o prawdziwych utracjuszach w wielkim mieście, to śmiało. Powodzenia.