niedziela, 27 października 2013

Kjell Eriksson - Księżniczka Burundi [recenzja]

Patrząc na okładki szwedzkich kryminałów, odnoszę wrażenie, że każdy ich twórca określany jest od razu mianem mistrza, geniusza, gwiazdy. Tak jest i w tym przypadku. Eriksson nazywany jest jedną z największych znakomitości szwedzkiego pióra.
Nie podzielam tych zachwytów. Księżniczka Burundi niczym specjalnym się nie wyróżnia. Nie ma spektakularnej intrygi, wyjątkowego odautorskiego zmysłu obserwacji, czy zniewalającego pióra. Kryminał jakich wiele. Można przeczytać, aczkolwiek sama historia nie zapada w pamięć, dostarcza rozrywki, ale tymczasowej. I dobrze. Gdyby każdy pisał wiekopomne dzieła, wówczas przesunęłaby się granica wielkości, co byłoby nieznośne. Nie tylko dla czytelnika.
Zostawmy jednak te pokrętne dywagacje i przenieśmy do Uppsali, gdzie toczy się akcja opowieści. Policja odnajduje okaleczone zwłoki bezrobotnego Johna Jonssona, który miał za sobą kryminalną przeszłość. Odległą, ale jednak odnotowaną w policyjnych kronikach. Śledczy poszukują sprawcy i motywu, nie jest łatwo, odkąd John założył rodzinę, był przykładnym obywatelem, wyróżniającym się dodatkowo nietypowym hobby - hodowlą tropikalnych rybek akwariowych, choćby tych zwanych księżniczkami Burundi.
Co takiego zrobił John, że musiał zginąć? Jak potoczy się życie jego żony i osieroconego syna? Czy są bezpieczni?
Policja gorączkowo poszukuje sprawcy, do śledztwa włącza się nawet przebywająca na urlopie macierzyńskim Ann Lindell,  która jest bohaterką całej serii książek Erikssona. Obserwując postępowanie dowodowe śledczych, wkraczamy też w pozazawodowe życie policjantów. Autor sięga do życia prywatnego swoich detektywów, odsłania ich codzienność, czyniąc z nich zwykłych ludzi.
Poprawny kryminał, z szybką końcówką, gdzie tempo wciąż przyspiesza, powodując u czytelnika niecierpliwość w odkryciu finalnej rozgrywki.
Mimo to, bez zachwytów.

sobota, 26 października 2013

Zeruya Shalev - Co nam zostało [recenzja]

Trylogia zapoczątkowana świetnym Życiem miłosnym pokazała kunszt i przenikliwość autorki. Ja, mimo niechęci do tego typu zabiegów, nawet wykaligrafowałam sobie w notesie cytat z tej pierwszej książki. Pokazuje on, że słowa potrafią wyrazić to, co pozornie niewyrażalne, poza tym chłosta i biczuje ewentualne życiowe dylematy, powodując ich zanikanie. Literatura naprawdę bywa wielofunkcyjna.
W najnowszej książce objawia się zupełnie inna Shalev. Zamiast tradycyjnej jednej bohaterki, mamy trzypokoleniową rodzinę i zbliżenie na ich relacje. I tu autorka wraca do siebie, gdyż zależności między nimi pełne są wątpliwości, zgrzytów, oporów. Boleśnie obnaża niepowodzenia i spięcia na linii matka - córka. Umierająca , schorowana Chemda wspomina całe swoje życie: kibuc, trudnego ojca, nieobecną matkę. Przy jej łożu boleści czuwają dzieci, niekochana córka Dina oraz uwielbiany syn, Awner. Każde z nich naznaczone brakiem lub nadwyżką matczynego uczucia, inaczej radzi sobie w życiu. Dina zauważa, że jej własna córka, Nican zaczyna się od niej oddalać. Wyczuwa przepaść, frustruje się też zimnymi relacjami z mężem. Awner, całe życie zalewany uczuciem Chemdy, wcale tego nie pragnął. Dziś jest zgorzkniały, obojętny, nieszczęśliwy. Jak potoczą się ich losy? Czy wzajemna niechęć, rozgoryczenie, żale ustąpią w obliczu nadchodzącej śmierci? Jak uwolnić się od przeszłości, która całym swym ciężarem zalega na teraźniejszości bohaterów?
Znamienne, że po lekturze tej książki czuję się wyczerpana z nadmiaru spiętrzonych emocji. Co nam zostało mnie zmęczyło, czy może trafniej, zamęczyło. Nie miałam ochoty czytać kolejnych rozdziałów, ciężar relacji, tematyki, przygnębiające myśli bohaterów, długo utrzymujące się poczucie przegrania i braku sensu, po prostu mnie utrudziły. Ileż można się umartwiać literaturą?
Wiem, że Shalev to świetna pisarka, doceniam jej styl, a przede wszystkim umiejętność nazywania uczuć, jednak dla mnie to zbyt dotkliwa, ciężka powieść.

czwartek, 24 października 2013

Andrzej Stasiuk - Taksim [recenzja]

W drogowym pyle, pośród zapomnianych szos, główny bohater, Paweł i jego partner handlowy, Władek, przemierzają  kolejne kilometry. Wątek dotyczący ich relacji pokazuje szorstką męską przyjaźń, co jest przecież bardzo literacką materią. Mieszkają oni przy granicy, stąd ich wędrówki merkantylne zorientowane są na Słowację, czasem Rumunię, trafiają też do Turcji. Wybierają małe miasteczka, wioski, gdzie próbują sprzedawać używane ubrania. Poruszając się wciąż prowincjonalnymi szlakami obserwują tubylców, ich zwyczaje, zachowania. Czasem zdradzają drobne szczegóły z własnej przeszłości. Prowincja u Stasiuka, niezależnie polska, czy też zza południowej granicy, jest duszna, a zarazem bezkresna. Senna i mglista, jak cała atmosfera książki. 
Odnoszę wrażenie, że sama fabuła nie jest najważniejsza, jest tylko punktem wyjścia do rozważań nad kondycją człowieczeństwa, współczesnym modelem życia.
Prowincja pustoszeje, uchodzi z niej życie, nie ma tu perspektyw, zdaje się jakby była siedliskiem przegranych ludzi. W miasteczku wciąż zmieniają się sklepowe witryny, bo nic się tu nie opłaca, był więc punkt ksero, potem nastał komis, części samochodowe, fotolab, dziś zieje pustka.
Paweł opisuje swoje spostrzeżenia z perspektywy obcego, kogoś, kto przyjechał, czy może uciekł, z dużego miasta. Przyjechałem tutaj, ponieważ chciałem, żeby już nic się nie wydarzyło. Znamienne słowa. Jednocześnie napomyka: Musiałem tu zostać, bo w innym miejscu nie potrafiłbym zasnąć ani się obudzić.
Stasiuk posiada umiejętność ubrania szarej, smutnej rzeczywistości w niecodzienne, niepospolite kolory. Jest iluzorycznie, intrygująco, z pewną dozą niedomówień. Łatwo ulec jego prozie, takiej nieoczywistej, nieprzeniknionej, bo są też niespodzianki dotyczące poszczególnych bohaterów.
Co tu kryć, ma Stasiuk talent, Taksim jest kolejnym tego przykładem.

wtorek, 22 października 2013

Yossi Avni - Ciotka Farhuma nie była dziwką [recenzja]

Literatura gejowska zazwyczaj stygmatyzuje się w mało atrakcyjny sposób. Sięga po skrajny naturalizm w opisywaniu wszelkiej maści zbliżeń, szokuje konstrukcjami słownymi, doborem epitetów. Powoduje, że o miłości homoseksualnej myśli się dość jednoznacznie: skandale, budzenie zgorszenia, obrazoburcze opisy i przemyślenia. Jest to jakaś droga, zapewniająca popularność i oddająca specyfikę niejednej relacji, ale czy każdej? Czy literatura musi w tym wypadku tylko krzyczeć?
Yossi Avni w pewnym stopniu ulega opisywanej przez mnie tendencji, jednak nie w każdej sytuacji.
Książka to opowieść o zawiedzionej miłości, trudnych rodzinnych relacjach (gdzie prym wiedzie nakręcona matka) oraz Izraelu, ukochanym i jednocześnie znienawidzonym przez głównego bohatera. Mamy rodzinę sefardyjskich Żydów (z całą ich egzotyką), z ględzącą matką, która nieustannie sieka kolendrę. Mamy uległego, choć pyskującego ojca oraz  pogubionego syna, narratora tej historii. Jego rozważania opierają się na ciągłej tęsknocie za ukochanym Arikiem, który odszedł. Popada więc nasz bohater w coraz to nowe miłosne przygody, które miewa w Izraelu, Niemczech, czy przejmująco opisanej Serbii). Szukając pocieszenia, ale nie zapomnienia, wciąż ma w głowie swą największą miłość.
Kolejna płaszczyzna narracji to trudna relacja z matką i wspomnienia rodzinnego domu, pełnego perskich i arabskich przekleństw i zaklęć. Ciekawie wygląda stosunek głównego bohatera do własnego państwa. Jego refleksje nad kondycją kraju, burzliwą historią, miejscem w świecie, doprowadzają go do osobliwej relacji z Izraelem: nie chce tam żyć, a jednocześnie nie umie mieszkać nigdzie indziej.
Pewną trudnością może być na początku rwany sposób narracji, gdzie w jednym zdaniu bohater jest niemowlęciem, w drugim już trzydziestolatkiem przebywającym w zniszczonym wojnami Belgradzie.
Jest jeszcze tytułowa ciotka Farhuma, ale jej tajemnice każdy czytelnik powinien poznać sam.
Zmęczyłam się tą powieścią. Defetyzm, rozedrganie narratora zmogły mnie i utrudziły. Nie sposób odmówić autorowi celności w stawianych tezach, to pewne, acz cała ta atmosfera nie dla mnie, za ciemno, za ponuro.

poniedziałek, 21 października 2013

Jacek Hugo - Bader - Opowieści kołymskie [recenzja]

Są książki, które czyta się długo, dawkuje się je, wydziela małe fragmenty, by jak najdłużej cieszyć się lekturą. W taki właśnie sposób raczyłam się Dziennikami kołymskimi. Magnetyzująca opowieść drogi, która zniewala, fascynuje, urzeka, choć zwykle historie są gorzkie i przygnębiające. Mimo to czarowność stylu Hugo - Badera i jego fart do ludzi (najważniejsza bodaj cecha reportera to właśnie szczęście), powoduje, że nie sposób oderwać się od lektury.
Kołyma to rosyjska rzeka, dla większości pierwszym skojarzeniem będzie pewnie obóz pracy przymusowej z czasów ZSRR. W Dziennikach kołymskich jest to  trochę nierzeczywista kraina, gdzie nieprawdopodobne życiorysy współczesnych ludzi mieszają się z wstrząsającą historią ofiar łagrów, które budowały tamtejszą infrastrukturę, traciły życie. Po co więc dobrowolnie jechać tam, gdzie kończy się świat, z dala od cywilizacji i jej wygód, do miejsca cieszącego się ponurą sławą?
Odpowiedzi jest kilka. Po pierwsze złoża złota. Po drugie srebra, potem platyny, uranu, kobaltu, rtęci, cyny, ołowiu, żelaza, miedzi, węgla, ropy, gazu. Wymieniać dalej?
Autor jedzie przez te przedziwne, egzotyczne wręcz rejony autostopem. Dzięki temu poznaje coraz to nowe barwne postaci, które tworzą fabułę kolejnych rozdziałów. Warto wiedzieć, że książka biegnie dwutorowo: jest dziennikiem podróży poprzetykanym rozdziałami o napotykanych ludziach i ich opowieściach.
Jest historia babuszki Tani, która przeżyła cara, Lenina, Stalina, a nawet trzech mężów, nie mogła jednak odnaleźć jedynego swojego dziecka, zabranego, gdy skazano ją na łagier. Dziś mówi: Daj, Boże śmierć, jaką tam masz pod ręką. Jest (cóż za gratka dla reportera!) najprawdziwsza przedstawicielka starej, przedrewolucyjnej jeszcze rosyjskiej emigracji, mademoiselle Marianne Juquelier, de domo Wierigina, która przyjechała tu z Paryża, po to, by zrozumieć wybory własnego ojca. Intrygująco wygląda też spotkanie z miejscowym oligarchą, Aleksandrem Basanskim, który do zdjęcia pozuje z pucharem złotych samorodków. Wspomnę jeszcze chirurga alkoholika, któremu jednak nałóg nie przeszkadza w pracy, czy niezwykłego złomiarza z okładki, który wcześniej był operatorem radiolokacyjnym w wojsku. Wszystkie te pojedyncze historie układają się w różnorodną, choć jednocześnie spójną przypowieść o złotym sercu Rosji, jak głosi napis witający przybywających do Magadanu.
Doskonały reportaż, wielka przygoda autora, a pośrednio też czytelnika, który ulegając spisanym w książce historiom, trafi w niezwykłą czasoprzestrzeń, zupełnie różną od znanej nam codzienności. Polecam po stokroć!

sobota, 19 października 2013

Miriam Akavia - Jesień młodości [recenzja]

Pisarstwo Akavii od zawsze kojarzyło mi się z tęsknotą. Za szczęśliwym dzieciństwem, rodziną, młodością, która mogła być idylliczna, gdyby nie wojna, a także za miastem swoich urodzin, za Krakowem.
Bohaterem tej powieści jest brat autorki, Jeszajahu, zwany w rodzinie Iziu. Poznajemy go jako siedemnastoletniego uciekiniera z getta, który ukrywa się we Lwowie na aryjskich papierach, jako Jurek Kowalik.
Wystraszony, bez stałego zajęcia, żyjący w ciągłej niepewności jutra. Ta opowieść wiąże się z przenikliwym smutkiem, poczuciem beznadziei, brakiem perspektyw. Nie wiadomo na kogo można liczyć. Wczorajsi zaprzyjaźnieni sąsiedzi, dziś są zajadłymi wrogami. Strach zmienia ludzi.
Być może archaiczne, stylizowane dialogi mogą przeszkadzać, jednak dają one obraz ówczesnego świata, manier, etykiety i mody obowiązującej w rozmowach. Taki świat, taki język zapamiętała Akavia z polskiego dzieciństwa.
Wiadomo, że sprawa jest beznadziejna, bez pracy, kontaktów, z topniejącymi oszczędnościami nie da się przetrwać w wojennym świecie. Cuda w tamtym strasznym czasie zdarzały się nazbyt rzadko.
Po lekturze pozostaje niepokojące pytanie o to kim jesteśmy, a raczej kim okażemy się w godzinie próby? Obyśmy nigdy nie musieli się się sprawdzić w tej kwestii.

piątek, 18 października 2013

Georges Simenon - Rewolwer Maigreta [recenzja]

Stary dobry Maigret w natarciu. Zmaga się ze sprawą cichą i milczącą, właściwie nieistniejącą, ponieważ nikt nie zgłosił przestępstwa na policję, nie było żadnego anonimu, skarg, wezwania pomocy, a jednak miało miejsce przestępstwo. 
Sprawa rozpoczęła się wraz z nietypowymi odwiedzinami u pani Maigret. Do mieszkania komisarza zapukał wypłoszony młodzieniec, który koniecznie chciał porozmawiać z panem domu. Choć nie doczekał się spotkania, wyniósł jednak coś z tej wizyty, a mianowicie pamiątkowy rewolwer. Alain Lagrange, bo o nim mowa, po kradzieży, zapadł się pod ziemię. Komisarz próbuje odnaleźć złodzieja oraz dowiedzieć się co sprowadziło go do prywatnej kwatery małżeństwa Maigretów.
Równocześnie policja, za podszeptem samego komisarza, dokonuje przykrego odkrycia na dworcu kolejowym. W przechowalni bagażu znajdują zwłoki prominentnego deputowanego, Delteila. Czy te sprawy mają wspólny mianownik? 
Sprawna dedukcja, spokój ducha i pewne działania Maigreta są wizytówką tej książki.
Postscriptum. W tej części poznałam w końcu imię, a raczej imiona komisarza. Maigret przybiera zatem bardziej ludzki wymiar.  Jules Joseph Anthelme Maigret.

czwartek, 17 października 2013

Dawid Grosman - Kto ze mną pobiegnie [recenzja]

Okropność tej okładki zwala z nóg. I zdjęcie i czcionka i cała kompozycja wołają o pomstę do nieba. Pomińmy ten koszmar i przejdźmy do treści, która wynagrodzi męki estetyczne dotyczące pierwszego wrażenia.
Grosman zaproponował nam opowieść o trójce bohaterów. Pierwszy z nich to Asaf, szesnastolatek, który w czasie wakacji pracuje w urzędzie miejskim, gdzie dostaje zupełnie absurdalne zadanie odnalezienia właściciela porzuconego psa. Nie wiedząc jak poradzić sobie z tą karkołomną misją, postanawia zdać się na Dimkę, rzeczonego labradora, który ciągnąc smycz trzymaną przez Asafa, prowadzi go do znanych sobie miejsc i ludzi.
Druga bohaterka to również nastolatka, Tamar, która w geście odwagi, ale i desperacji, postanawia porzucić swoje wygodne życie, zamieszkuje na ulicy, by tam odnaleźć drogę do starszego brata, żyjącego pośród narkomanów.
Trzecia bohaterka, w moim mniemaniu, to Jerozolima, miasto akcji. Dzięki zwariowanej odysei Asafa,  obserwacjom i przygodom Tamar, poznajemy różne jej zakątki, środowiska, od bracławskich chasydów po ulicznych artystów, a nawet komisariat policji.
Przez znaczną część książki przeważa atmosfera smutku, niepewności, ale też nadziei, że wszystko się ułoży. Dużym atutem powieści są historie dotyczące epizodycznych postaci. Z dużą przyjemnością i zaciekawieniem poznawałam biografię greckiej mniszki Teodory, równie intrygujące są fakty dotyczące życia restauratorki Lei, przyjaciółki Tamar.
Wciągająca, pełna metafor opowieść, może nawet trochę przypowieść. Prosty, trafny język, opowieść snuta z talentem, dają przyjemność podczas lektury.
Z chęcią sięgnę po kolejne utwory Grosmana, pierwsze zetknięcie z jego twórczością dobrze rokuje na przyszłość.

środa, 16 października 2013

Dan Brown - Inferno [recenzja]

Rober Langdon, profesor historii sztuki i ikonografii na Uniwersytecie Harvarda, po raz kolejny porzuca katedrę, by zbawiać świat. 
Tym razem, niezłomny naukowiec budzi się z bólem głowy we florenckim szpitalu, na dodatek w izolatce. Niczego nie pamięta, nie ma pojęcia jakim cudem się tu dostał, największe zdumienie budzi właśnie fakt, że znajduje się poza USA. Nie ma jednak czasu na przemyślenia, okazuje się, że czyha na niego płatna morderczyni. W ucieczce ze szpitala oraz odnalezieniu pamięci ostatnich dni pomaga mu lekarka, Sienna Brooks. Oboje narażają się na wielkie kłopoty, poszukując prawdy o misji Langdona. Stopniowo odkrywają, że wszystkie wydarzenia mają ścisły związek z zabytkami Florencji, a przede wszystkim z Dantem Alighierim i jego najsłynniejszym dziełem. To w nim kryje się klucz do zagadki, która napawa przerażeniem, wszystkich, którzy o niej usłyszą. Czy wiedza Langdona, jego bystry umysł i umiejętność dogłębnego odczytywania dzieł sztuki uratują ludzkość? Fiu, fiu, nie powiem, sami przeczytajcie.
Schemat pisarski Browna znów został powielony, jednak na tyle rzadko sięgam po jego książki, że nie zdążył mi on ani zbrzydnąć, ani mnie zdenerwować. Wartka akcja, szybkie tempo określają Inferno. Zażartuję, że tempo jest wręcz piekielne. Częste są tu sytuacje pozornie bez wyjścia, gdy wydaje się, że już nic nie da się zrobić, nie ma się gdzie schować, brak drogi ewakuacji, a tu następuje nagły zryw, zaskoczenie i jedziemy dalej. Taka amerykańska historyjka, która rości sobie pretensje do ciągłego podtrzymywania i podkręcania tempa. Ma dawać prostą rozrywkę i daje ją. Nie doszukuję się innych przesłań.
Swoja drogą ciekawe, że pośród pościgów, ciągłych sytuacji zagrożenia życia, Langdon znajduje w sobie taki spokój, by opowiadać towarzyszce niedoli historię poszczególnych artefaktów... Mimo to, uważam, że właśnie przemycanie wiedzy z dziedziny historii sztuki jest największą zaletą tej książki. Wszystkie te kombinacje z wciąganiem zabytków w jakieś współczesne szemrane sprawy da się przeżyć. Opisy obrazów, rzeźb, pomników architektury może poruszą wrażliwość czytelnika, zainteresują sztuką, zachęcą do studiowania, poznawania. Z taką naiwną i płonną nadzieją kończę ten wpis.

wtorek, 15 października 2013

Wenguang Huang - Strażnik trumny. Opowieść o mojej rodzinie [recenzja]

Gdy w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, babcia rodziny Huang skończyła siedemdziesiąt jeden lat, zaczęła odczuwać wzmożony strach przed śmiercią. Mimo panującego w Chinach nakazu kremowania zwłok, wymogła na swoim synu obietnicę, że pochowa ją w trumnie, u boku męża. Żądanie babci stało się wielkim dylematem dla rodziny: z jednej strony szacunek i dane jej słowo, z drugiej strach przed reżimem i obawa o karierę polityczną ojca rodziny. Tym sposobem życzenie starej kobiety na długi czas determinowało życie rodziny Huang, bo trzeba dodać, że żyła jeszcze wiele lat.
Autor książki, a zarazem najstarszy wnuk, został mianowany strażnikiem trumny, która pośród wielu perypetii, zbita z trudno dostępnych desek, stała w pokoju, od czasu do czasu pełniąc funkcje podręcznego magazynku, pojemnika do przechowywania różności.
Dużym osiągnięciem autora jest pokazanie zderzenia kultur w obrębie państwa chińskiego. Tradycjonalizm, konfucjanizm, reprezentowany przez babkę oraz komunizm, maoizm, któremu uległ ojciec, wnuki. Włos się jeży od przytaczanych działań i polityki Mao. Opisywane w książce losy rodziny wciąż podporządkowane były reżimowym, politycznym decyzjom. Trudy nisko płatnej pracy, częsty głód, braki mieszkaniowe, blokada dostępu do informacji, przez lata znaczyły byt Chińczyków. Szczegóły rodzinne, opisy familiarnej, prywatnej przecież sfery życia, dodają historii nie tylko znamion autentyczności, ale także ubarwiają, nadają smaku książce. Bardzo często jest to smak słodko - gorzki. Bo mimo reżimu i niewyobrażalnych trudności życiowych, jakie za sobą niósł, autor potrafi do wielu rzeczy podejść z humorem,  choć czasem czarnym. 
Przedzierając się przez chińską historię ostatnich kilkudziesięciu lat (na przykładzie biografii babki i jej rodziny) docenia się prestiż i bogactwo tradycji. Ustroje przemijają, kolejni włodarze znikają w różnych okolicznościach, zaś tradycja zostaje, czasem ukrywana i szykanowana, jednak powracająca i niezapomniana. 
Porywająca, niedająca chwili wytchnienia lektura. Trudno ją zostawić, bez poznania treści ostatniej kartki. A potem przychodzi refleksja. O tej książce się myśli, o tej książce się nie zapomina.


Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Czarnemu.




poniedziałek, 14 października 2013

Ewa i Bogumił Liszewscy - Dzielne Polki [recenzja]

Która Polka, jako pierwsza, została odznaczona Orderem Virtuti Militari? Którą zaś uznano za pierwszą oficjalną i etatową żołnierkę?
Te i wiele innych niezwykłych szczegółów z życia wyjątkowych kobiet znajdziecie w publikacji Dzielne Polki. Fascynujące są ich losy: jedna chciała pojedynkować się w obronie honoru... swojego męża, w męskim przebraniu dostała się nawet w szeregi armii napoleońskiej. Inna dzielna kobieta jechała za ukochanym na każdą wojnę, gdzie w obozach zajmowała się rannymi i chorymi. Była też Francuzka walcząca za Polskę w powstaniu styczniowym. Mimo XIX wiecznego wzorca wychowania i jasno określonej i utrwalonej roli kobiety, bohaterki Liszewskich wybiły się ponad regułę. Odwagą i (za przeproszeniem) męstwem zdobyły uznanie sobie współczesnych, zapewne podbiją również każdego dzisiejszego czytelnika. Z takimi życiorysami nie może być inaczej.
Dalej są życiorysy dwudziestowieczne, spośród których wymienię tylko Mariannę Cel, która była... ułanem u samego Hubala, czy Elżbietę Zawacką, cichociemną, która została generałem. 
Bardzo przystępna forma książki zamyka się w krótkich, rzeczowych biogramach, które za każdym razem zwieńczone są bibliografią. Dodatkowym atutem jest bogactwo ilustracji i zdjęć, dokumentujących żywoty bohaterek. Atrakcyjny temat w atrakcyjnej szacie.
A swoją drogą, ileż wspaniałych kobiet ma w swojej galerii polska historia? Jakim niewielkim ułamkiem są poruszone w książce biografie? Ważne, że Liszewscy zwrócili uwagę na ten temat, niech opowieść o kilkunastu odważnych, poświęcających się kobietach będzie przyczynkiem do pamięci o niezliczonych bezimiennych bohaterkach, tych, które mocowały się z wielką historią, ale też o tych, które umiały zawalczyć o siebie, wygrywały w swoich małych prywatnych historiach.



Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu FRONDA





niedziela, 13 października 2013

Eustachy Rylski - Obok Julii [recenzja]

Początkowo poczułam niepokój, że autor zapożyczył główny wątek ze wspaniałej, nadzwyczajnej, spektakularnej wręcz Madame A. Libery. Tam nauczycielka francuskiego i kochający ją uczeń, tu, rusycystka, która była miłością głównego bohatera w czasach szkolnych, a także fascynacją później, gdy znów wróciła do jego przygranicznej miejscowości. Sprawy przybierają jednak taki tor, że podobne porównania tracą na aktualności.
Mamy Janka Ruczaja, śledzimy jego życie w końcówce lat czterdziestych, gdy poznaje nadobną młodziutką nauczycielkę. Ciągłe przenoszenie się w czasie prowadzi nas też, a może przede wszystkim, do sierpnia 1963 roku, gdy tajemnicza Julia wraca na chwilę, by przekonać Janka do pewnych działań. W owym czasie pracuje on w bazie, pośród mechaników i operatorów, którzy zwożą wielkie dłużyce w górskich lasów. Przebywanie pośród twardych, dość prostych mężczyzn, to zupełnie obca Jankowi historia. W tym męskim świecie rodzi się, narasta wciąż napięcie, wciągając Janka w swoistą grę, w której staje się najchętniej wykorzystywanym pionkiem. Nagromadzone podczas pracy w bazie doświadczenia zmieniają jego spojrzenie na świat, pozwalają też na nowo ustosunkować się do najlepiej charakteryzującej go cechy, jaką było wówczas tchórzostwo. Późniejsze losy, zwiększająca się nielojalność jego paczki, opuszczenie, samotność, dylematy, kształtują Janka. Mężnieje, dokonuje wyborów. 
Gdy patrzymy na jego współczesne życie, najpełniej oddają je takie słowa: Jestem kolekcjonerem przyjemności, który, być może, został z niczym. Stroniący od deklaracji i przywiązań, samowystarczalny i zamknięty w sobie nie wie, że czeka go jeszcze podarunek od losu pod postacią prawdy o dawnych czasach, ludziach. Jaka to prawda?
Nie sposób odmówić autorowi talentu, wysmakowanego stylu. Używa bardzo lubianych przeze mnie niedopowiedzeń, aluzji, zostawia czytelnikowi margines, przestrzeń. Jednak nie podoba mi się ta książka. Nie oczarowała mnie, ale też nie rozczarowała. Niestety, gorzej być nie może, czuję po prostu obojętność.

sobota, 12 października 2013

Erle Stanley Gardner - Sprawa niebezpiecznej wdówki [recenzja]

Perry Mason tym razem jako chojrak i chwat. Odważny aż na granicy niebezpieczeństwa i wolności, pewny siebie na granicy dobrego smaku i wierzący klientce, na granicy naiwności. Taki jest słynny amerykański prawnik w omawianej tu odsłonie jego przygód. 
Do biura Masona trafia zażywna staruszka, Matilda Benson, która pije, klnie, pali cygara i dobrze się bawi w jesieni swego życia. Postanawia pomóc własnej wnuczce, która wpadła w poważne długi w kasynie Róg obfitości. Z obawy przed bardzo poważnymi konsekwencjami, jakie czekają młodą hazardzistkę, pani Benson postanawia wynająć wybitnego prawnika. Ten, nie jest skłonny brać zlecenia, jednak na skutek wrażenia jakie wywarła na nim starsza pani, ugina się i podejmuje wyzwanie.
Jego przeciwnikami są cwani oszuści, znający cenę każdego gracza. Gotowi na wiele ryzykownych i brutalnych kroków, nie znają litości. Wszystko idzie nie po myśli Masona. Na dodatek w całej tej szemranej sprawie pojawia się trup. Podejrzanych jest wielu, niemal każdy zaangażowany w sprawy kasyna chciał śmierci denata. Co tym razem zrobi Mason, jak poprowadzi śledztwo, czy ocali własną skórę?
Naprawdę przypadł mi do gustu ten bohater, ma szeroki gest, odwagę,  ripostę i inteligencję. Szybko kalkuluje, błyskawicznie podejmuje decyzje, urzeka swoim fircykowatym podejściem do życia. Lekka, odbiegająca od codzienności lektura, która przynosi odprężenie i dobry nastrój.

piątek, 11 października 2013

Batya Gur - Morderstwo w szabatowy poranek [recenzja]

Nie oczekujcie po tej książce szaleńczego tempa. Jest ono bardzo powolne, wyważone, stonowane, mimo iż intryga osnuta jest wokół sprawy kryminalnej. 
To zupełnie inna jakość, nowe doznanie, w świecie morderstw zdominowanych przez skandynawskich autorów. Izrael. Jerozolima. W sobotni poranek w Towarzystwie Psychoanalitycznym zostaje znaleziona ceniona terapeutka, Ewa Neidorff, która miała wygłosić tego dnia długo wyczekiwany wykład. Kobietę zastrzelono, zniknęły jej notatki, lista pacjentów, a nawet tekst przemowy, którą miała wygłosić. Krąg znajomych i współpracowników jest bardzo poruszony i zdumiony całą sprawą, nikt nie potrafi wyjaśnić czemu Ewa została zamordowana.
Sprawę prowadzi inspektor Michael Ochajon, zastępca szefa Wydziału Dochodzeniowego, dystryktu jerozolimskiego. Nie jest mu łatwo, gdyż zaszokowani pracownicy Towarzystwa nie bardzo potrafią pomóc. Musi on wejść w środowisko psychoanalityczne, zrozumieć mechanizmy terapii, zależności między pracownikami, pacjentami. Autorka pokazała pracę policyjną jako żmudną, często syzyfową pracę, która wymaga wielu godzin przesłuchań, wizji lokalnych, pozbawia energii policjantów, niszczy ich życie prywatne.
Inspektor Ochajon to najjaśniejszy punkt książki. Uroczy w nieoczywisty sposób, intrygujący, błyskotliwy, a przy tym spokojny, kulturalny. Dla tej postaci warto sięgnąć po książkę. Urzeka czytelnika od momentu poznania, a to bardzo osobliwe i rzadkie uczucie.
Sama intryga i problematyka psychoanalityczna wcale mnie nie zaciekawiły, jednak przeczytam pozostałe książki z serii, bo intrygują mnie dalsze perypetie ujmującego Ochajona. A wszystko to w równie fascynującym mnie Izraelu!

środa, 9 października 2013

Philip Marsden - Dom na Kresach. Powrót [recenzja]

Norman Davis napisał, że Dom na kresach jest znakomitą książką podróżniczą
Ja mam pewne wątpliwości w odniesieniu do tej definicji. Według mnie jest to bardziej przedstawienie zmagań jednej rodziny z wielką historią. Może po trosze jest to też ucieczka w przeszłość po znalezienie odpowiedzi na ważne pytania, mniej podróż sentymentalna. 
Opowieść o Helenie, której młodość przypadła na początek XX wieku oraz towarzyszące mu zawieruchy, historia jej córki, Zofii, która musiała zmierzyć się z tragedią II wojny światowej, są lejtmotywami książki. Kresowe szlachcianki, w różnych okresach dziejów (Wielka Wojna, rosyjska rewolucja, powstanie II Rzplitej, Piłsudski, wrzesień 1939 roku) doświadczały nastrojów epoki, strachu, bólu, strat, ale też miłości, fascynacji, subtelnych przygód. Marsden fabularyzuje wspomnienia, nadaje im nowe życie, kolory, przybliża trudną polską historię, nie tylko szlachecką. 
Atutem jego opowieści jest podejście do tematu. Obyczajowość, tradycja polskich ziemian, czy może szerzej, Polaków w ogóle, jest dla niego tak nowa, frapująca, niemal egzotyczna, że pisząc, wyczuwa się rodzaj entuzjazmu, typowego dla zapalonych odkrywców. Sama zaś historia mnie nie urzekła. Być może przerobienie wielu biografii Polaków początków XX wieku, ich losów, pozbawiło mnie emocji, elementu zaskoczenia?
Ważne, że autor uległ fascynacji, czego dowodem jest ta opowieść.
Philip poznał o czterdzieści lat starszą Zofię, odwiedzając wioskę w Kornwalii, gdzie ta miała swoją willę. Zaintrygowany przyjaciółką, jej szlachetnym smutkiem, a także twórczością (pisała wiersze) stopniowo poznaje historię jej życia, by w końcu wraz z nią wyjechać na dzisiejszą Białoruś, która przed laty była kresową Rzeczpospolitą. Co tam odnajdą, czy cokolwiek zostało do odkrycia? Odpowiedzi na te pytania znajdują się w Domu na kresach.

poniedziałek, 7 października 2013

José Saramago - Wszystkie imiona [recenzja]

(...) nadużycia, wykroczenia i fałszerstwa, (...) stanowią główny temat niniejszej relacji
W Archiwum Głównym Akt Stanu Cywilnego swoje biurko ma zwykły, szary kancelista, pan José. Jest on tak niezauważalny dla współpracowników i zwierzchników, że nikt nie pamięta nawet jego nazwiska. 
Po dniach zapełnionych pracą, jedyną jego przyjemnością jest zbieranie wycinków z gazet, o sławnych ludziach. Nie ma on rodziny, mieszka samotnie na terenie Archiwum. W zasadzie nie posiada życia poza pracą. Wszystko zmienia się w dniu, w którym postanawia odnaleźć zaginioną (rzecz jasna w archiwalnych papierach) trzydziestosześcioletnią kobietę. Przemiana w detektywa niesie ze sobą poważne zmiany w zachowaniu i postrzeganiu świata przez bohatera. Swoją rosnącą obsesję odnalezienia nieznajomej, podsyca czarnymi wizjami (typu płaczące za matką niemowlę), które to obrazy nadają jego czynom zapalczywości.
Zaczyna zaniedbywać pracę, staje się roztargniony, mylący się, zapominalski, co niesie za sobą konsekwencje służbowe. Bez celów i przyczyn zatraca się w poszukiwaniach, które prowadzą go na manowce, dokonuje wykroczeń, oszukuje, łamie prawo. W pewnym momencie pada wiele mówiące zdanie: To chyba nie ja, pomyślał, choć nigdy tak bardzo nie był sobą.  Kolosalna przemiana bohatera, kim zatem tak naprawdę jest? A co za tym idzie: jak bardzo my sami nie znamy siebie, czy wiemy co w nas drzemie, kiedy i w jakiej sytuacji przyjdzie nam zmierzyć się z  tymi wątpliwościami?
Wiem, że niektórzy postrzegają książkę i jej nastrój poprzez pryzmat twórczości Kafki. Niewzruszona potęga administracji, miałkość człowieka względem machiny urzędowej. W tym zakresie rzeczywiście widać pewne podobieństwa. Jednak Saramago daleko do Kafki. Niech ma sobie literackiego Nobla, dla mnie Franz K. nie ma sobie równych.
Mimo to doceniam styl narracji, taki skrupulatny, ugrzeczniony, wyprany z emocji, idealny wprost  do opisania historii z Archiwum Głównego. 
Jednak zupełnie nie trafia do mnie ta historia, nie mam dla niej sympatii, ni żadnych skłonności. Nie wywarła na mnie wpływu, po lekturze czuję pustkę.

niedziela, 6 października 2013

Isabel Allende - Dom duchów [recenzja]

Autorzy Ameryki Południowej wypracowali szczególny sposób pisania rodzinnych sag, pośród znawców określany mianem realizmu magicznego. Są one barwne, soczyste, pełne nietuzinkowych i charakternych postaci. U Allende dużo jest szaleństwa, kolorów, awangardowych rodzinnych przypadków, egzotyki (nie tylko w znaczeniu geograficznym). Odpowiednio wyeksponowane miejsce zajmuje tło społeczne i polityczne, będące swoistą kanwą dla historii rodziny Trueba.
Jej protoplastą był Esteban, który po śmierci narzeczonej przeprowadził się na wieś, by w ciężkiej pracy i mozolnym budowaniu rolniczej potęgi, znaleźć ukojenie.  Gdy osiągnął odpowiednio wysoki status materialny wrócił do miasta po żonę. Została nią nietuzinkowa Clara, obdarzona mocami, powiedzmy, nadprzyrodzonymi.
Dalekie od schematów życie z wybranką serca, narodziny dzieci, praca, a także walka z własnym bardzo trudnym i wybuchowym charakterem znaczą życie Estebana. Z biegiem lat pojawiają się coraz to nowe problemy domowe, w życie wkrada się polityka, bezlitośnie wyznaczająca granice i stosunki między domownikami. Kształtowanie się charakterów dzieci, ich wybory życiowe wpędzają seniora rodu w różne stany emocjonalne.
Ta opowieść skupia się przede wszystkim na kobietach, które swą mądrością, taktem, przeczuciami prowadzą rodzinę po wybojach historii, która przecież nie oszczędzała Chile. Wyjątkowa Clara, wyważona Ferula, stonowana Blanka są esencją tej historii. Pasjonująca, momentami wręcz porywająca historia kraju, jego przemian, opowiedziana na przykładzie niezwykłej rodziny.
Plastyczny, wdzięczny, barwny język zapewnia dodatkową przyjemność lektury. Smaczki w postaci anegdot o poszczególnych członkach rodu, sprawiają, że ta, w gruncie rzeczy smutna opowieść, ma też zabarwienie sentymentalne. Niech za przykład posłuży wspomnienie o wuju Marcosie, który próbując zdobyć serce pięknej Antoniety, wystawał pod jej oknem z katarynką i papugą, którą wytrenował w hiszpańskich słówkach, by tam marszem wojskowym, granym naprzemiennie z walcem skruszyć damę serca. Z jakim skutkiem? Dowiecie się z lektury. 

piątek, 4 października 2013

J. B. Livingstone - Higgins prowadzi śledztwo [recenzja]

Klasyka kryminału w doskonałej odsłonie. Dla miłośników angielskiej flegmy, deszczowej prowincji oraz jesiennych wiatrów wiejących na brytyjskich wyspach.
Klasyczna konstrukcja, znany, choćby z książek Agathy Christie zabieg, polegający na zebraniu wszystkich podejrzanych w jednym miejscu, poddanie ich tyradzie niezłomnego detektywa, który bezlitośnie odkrywa wszystkie karty i motywacje mordercy. 
Przyjemny powrót do tradycyjnej formy kryminału, pełnego obyczajowej obserwacji, klasy i dystyngowania, dobrych manier i  portretu wielkiego talentu jednego człowieka.
Bez zastrzeżeń formalnych, po prostu udana historia, dobrze opowiedziana, przemyślana, z elementem zaskoczenia na finał. 
Jej głównym bohaterem jest emerytowany główny inspektor Scotland Yardu, Higgins. Po zakończeniu służby, zamieszkał on w uroczym wiejskim domku w hrabstwie Gloucestershire. Nie jest to pierwsza książka opisująca jego umiejętności, więc wielu czytelnikom nie będzie obcy ten dobroduszny, przysadzisty, obdarzony przenikliwym wzrokiem Higgins.
Podczas codziennego spaceru po lesie, odkrywa on na jednym z drzew ciało wisielca. Jest to Jason Laxter, kontrowersyjny i niepopularny właściciel podupadającego majątku o wiele mówiącej nazwie, Evillodge.
W trakcie postępowania wyjaśniającego okoliczności śmierci wychodzi na jaw, że wiele osób zamieszkujących okolicę chciało jego śmierci.
Liczba podejrzanych szybko rośnie, Higgins ma mało czasu. Zagrożone są kolejne żywoty, on sam również otrzymuje wiele mówiące ostrzeżenie...

czwartek, 3 października 2013

Stephen King - Doktor Sen [recenzja]

Pamiętam, że Lśnienie czytałam z zamkniętymi oczami.  Podobnie było z filmem, na szaleństwo Johna Torrance'a (genialnie odegrane przez Jacka Nicholsona) nie dało się spokojnie patrzeć, momentami (z trwogi) w ogóle nie dało się patrzeć. 
Kontynuacją tej najstraszniejszej (w moim przekonaniu) książki jest Doktor Sen
Wiadomo jak jest z sequelami, najczęściej rozczarowują. King w posłowiu asekuruje się jednak w bardzo przyzwoity sposób. Oddaję mu głos: (...) ludzie się zmieniają. Autor książki "Doktor sen" bardzo się różni od pełnego najlepszych intencji alkoholika, który napisał "Lśnienie". Tyle. Kto przeczyta ten zrozumie odautorskie tłumaczenie.
Dan Torrance, syn niezapomnianego Johna, dorasta, staje się mężczyzną, obarczonym bogatym doświadczeniem życiowym, które dalekie jest od słodkich wspomnień. Staczał się, był na dnie, kradł, bił, cały czas walczył z alkoholizmem, rzucał pracę, bądź praca rzucała Dana.
Wreszcie porzuca tułacze życie i osiada w miasteczku Frazier, gdzie ma nadzieję pozbyć się swoich demonów. Wciąż ciągnie się za nim przypadłość z dzieciństwa, czyli lśnienie. Jest ono dużo mniej intensywne aniżeli przed laty, jednak wciąż słyszy głosy, widzi umarłych, czyta w myślach i tym podobne. Kontaktuje się z nim (w bardzo nieoczywisty sposób) Abra, dziewczynka, która również lśni, jednakże dużo bardziej niż Daniel. Jej życie jest w niebezpieczeństwie, ponieważ na ofiarę upatrzył ją sobie Prawdziwy Węzeł, grupa nieśmiertelnych, którzy utrzymują formę i swoje istnienie poprzez torturowanie, mordowanie i swego rodzaju wysysanie życia z małych dzieci, takich jak Abra, obarczonych jej umiejętnościami. Jedyną osobą, która jest w stanie pomóc dziewczynce, to Dan. Tylko czy wszystko pójdzie po jego myśli?
Doktor Sen nie rzucił mnie na kolana. Poprzednie książki Kinga (czytałam tylko Lśnienie, Pod kopułą, Joyland) miały w sobie frapujące opisy amerykańskiej prowincji, obyczajowości małych miasteczek. Tutaj na pierwszym planie jest zaś przypowieść, której głowni bohaterowie to zło i dobro, walka między nimi o hegemonię, władanie nad światem. Zło zdefiniowane jako coś silnego i trwałego, jednakże wymagającego ciągłego odradzania się, siły. Banał czy oczywistość? Tutaj występuje w kostiumie nieśmiertelnych starców z pogranicza jawy i snu.
Temat stary jak świat, odwieczna walka antagonistów.  Kto tym razem wygra bitwę?

środa, 2 października 2013

Benjamin Wiker - Dziesięć książek, które każdy konserwatysta musi znać oraz cztery nie do pominięcia i jedna uzurpatorska [recenzja]

Na wstępie zaznaczam, że nie należę do konserwatywnego obozu. Mam własny, jednoosobowy (a przez to bezkonkurencyjny i prestiżowy), niezdefiniowany  jeszcze do końca obóz i bardzo mi w nim wygodnie. Dla rozwoju własnej świadomości (rozpatrywanej wielowymiarowo) warto poszerzać jednak spektrum lektur, nie zapominając o tych akademickich, teoretycznych.
Do lektury tej książki skłonił mnie sam jej tytuł, a raczej spis treści. Co do konserwatyzmu ma Burza Szekspira, Rozważna i romantyczna Jane Austen czy Władca pierścieni Tolkiena?
Według Wikera, który jest amerykańskim filozofem i historykiem idei, wszystkie wspomniane wyżej narracje są konserwatywne. Mają w sobie bądź antyutopijną mądrość, bądź tradycyjne podejście do związków i rodziny, czy też jednoznaczną postawę wobec ograniczeń moralnych. Pełne rozwinięcie tez znajdziecie w książce. 
Piętnaście rozpatrywanych tytułów, autor usystematyzował w czterech działach: pierwszy odnosi się do samej natury zagadnienia, drugi zajmuje się podwalinami amerykańskiego ustroju politycznego, kolejny dotyka zagadnień ekonomicznych, ostatni zaś skupia się na samym procesie formowania się konserwatywnego myślenia. Mamy tu i Arystotelesa, Chestertona, a także odniesienia do św. Augustyna, teorii ewolucji. Autor posługuje się tutaj schematem, który polega na podaniu krótkiego biogramu danego twórcy dzieła, przedstawieniu jego głównych założeń,  treści, później zaś zaczyna transponować poszczególne elementy na język konserwatywny. Autor dopasowuje treść, przeobraża ją, wychwytuje szczegóły, przemyślenia, tezy tak, by nadać im znamiona konserwatywne. Wysublimowane zabiegi i toki myślowe, hipotezy, mające udowodnić pewne racje, charakterystyczne dla własnych przekonań. 
W publikacji czytelnik odnajdzie też różnice występujące między liberalizmem a konserwatyzmem. Wszystko to w odniesieniu do państwowości amerykańskiej, z nawiązaniami do europejskich tradycji. 
Subiektywny dobór dzieł literackich zawsze wzbudzać będzie kontrowersje. Wiker wybrał takie książki, które według niego są najlepszymi ilustracjami kanonu konserwatysty. Jeżeli tylko wywoła polemikę, jego wybór nie pozostanie bez echa, wówczas będzie zwycięzcą, zaś jego książka wywoła pośredni cel - pobudzi do refleksji, własnego wartościowania pewnych treści i zagadnień, do samookreślenia.
Postscriptum. Swego czasu z pasją czytałam Erystykę Schopenhauera, myślę sobie, że wiedza z niej wyniesiona byłaby jak znalazł na ewentualne spotkanie z Wikerem.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu FRONDA





wtorek, 1 października 2013

Milena Jesenská - Ponad nasze siły [recenzja]

Znakomitej większości czytelników Jesenská kojarzy się zapewne z Franzem Kafką i kilkuletnią korespondencyjną znajomością z nim. Ja również postrzegałam autorkę tylko w ten sposób. Do czasu aż odkryłam Ponad nasze siły
To zbiór reportaży opisujących czeską rzeczywistość między październikiem 1937 a czerwcem 1939 roku. Wyjątkowy zestaw spostrzeżeń, pisanych kobiecą ręką. Obserwacje czynione przez Jesenską kipią od emocji. Pełne są empatii dla prześladowanych, współczucia dla cierpiących i złości na rządzących,  pozwalających na całe to polityczne zło, które było tak mocno skondensowane w końcówce lat trzydziestych.
Osią dla reportaży są stosunki między Czechami, Żydami a Niemcami (socjalistami i demokratami, którzy uciekli przed totalitaryzmem). Wszystkich tych renegatów nazywa białymi Murzynami, ludźmi bez praw i przywilejów. Przytacza przyprawiające o dreszcz historie ludzi wyrzucanych z pracy za przekonania, rozdzielanych z dziećmi, pozbawianymi majątków, bitych, szkalowanych za pochodzenie i wierność sobie.
Jej pisarstwo jest bardzo aktywne, odwiedzała fabryki, nawiązywała rozmowy na ulicach, w ośrodkach pomocy, w pociągach. Docierała do prawdy, sama jej dotykała. Co rusz starała się poruszyć sumienie narodu, dotrzeć do istoty człowieczeństwa, by przebudzić włodarzy i zwykłych obywateli. By zwrócili uwagę choćby na żydowskich lekarzy, adwokatów pozbawionych pracy, mieszkań, człowieczeństwa. Gorzko brzmi dziś refleksja umieszczona gdzieś na końcu książki: los Żydów zależy od tego, czy świat zrobi kolejny krok ku barbarzyństwu, czy ku wolności....
Sama autorka słono zapłaciła za własne przekonania i odwagę w mówieniu tego co myślała, nie chodzi mi tylko o ciągłe ingerencje cenzorskiego ołówka w jej twórczość. W czasie wojny trafiła do obozu koncentracyjnego, gdzie zmarła.